zero waste

 

Książki kulinarne z okresu PRL-u to skarbnica pomysłów na zero waste po polsku. W każdej z nich znajdziecie przepisy na oszczędne, rozsądne wykorzystanie produktów i pomysłowe podejście do resztek. Dzisiaj zabieram Was do krainy szampana z serwatki i mazurków z nadzieniem z zakalca,  zapnijcie pasy!

Zapraszam Was do lektury drugiego wpisu z cyklu zero waste po polsku 😉 Pierwszy wpis znajdziecie tutaj – klik.

Jeśli kiedyś powstanie kanon książek poświęconych zero waste po polsku, będę wnioskować o umieszczenie w nim dwóch pozycji: „W mojej kuchni nic się nie marnuje” Anny Gasik (wyd. Watra, 1986 r.) i „Przepisów kulinarnych dla oszczędnej gospodyni” Jadwigi Łukasiak. Te niepozorne książeczki to mistrzostwo w kreatywnym podejściu do gotowania. Niekiedy propozycje autorek ocierają się o absurd i są podejrzane zdrowotnie, więc podczas lektury zalecam zachować zdrowy rozsądek, ale to właśnie te „smaczki” czynią lekturę jeszcze ciekawszą.

lekki sernik

Po  zimowych uniesieniach początku lutego, długaśnych spacerach po ośnieżonym lesie z czekoladą w kieszeni zostały tylko mgliste wspomnienia. Areszt domowy trwa, a więźniowie raz na jakiś czas osładzają sobie izolację. Ostatnio upiekłam pyszny, lekki sernik, a w zasadzie jogurtownik. Przepis znalazłam u Gordona Ramsay’a, który określił ten wypiek mianem tureckiego ciasta cytrusowego. Cytrusy to ważny element deseru, bo po upieczeniu ciasto polewa się cytrynowo-pomarańczowym syropem. Swoją drogą, ten syrop to pyszna sprawa, zostało mi go trochę.

zero waste

Zero waste – śmiem twierdzić, że w 2018 roku to modniejsze słowo niż jarmuż czy olej kokosowy. Żyję zero waste, czyli myślę podczas zakupów, staram się nie wyrzucać w żywności, produkować jak najmniej śmieci. Bardzo to teraz modne, a że do tego szczytne i zacne. Popieram ten trend całym sercem. Choć czasem nie mogę powstrzymać ironicznego uśmieszku, gdy czytam o „odkrywczych” metodach na życie zero waste.

/Zapraszam też na drugą część cyklu zero waste made in PRL, a w nim szampan z serwatki, mazurek z nadzieniem z zakalca i inne cuda – KLIK/.

Chodzi mi  to, że to wszystko przerabialiśmy już dużo wcześniej. Wystarczy mała wycieczka do antykwariatu, zaopatrzenie się w kilka książek kucharskich z okresu PRL-u i otwiera się przed nami królestwo zero waste. Z tym że zero waste naszych mam i babć było zupełnie nieinstagramowe, opakowane w szary papier i dosyć smutne. Wynikało z konieczności, nie możliwości, tak jak obecnie*.  Mam to szczęście, że udało mi się załapać na życie w epoce przed erą plastiku i pamiętam, jak żyło się bez reklamówek, jednorazowych sztućców, kawy na wynos i kremów, do których można się dostać po przebiciu się przez czterdzieści opakowań, celofanów i papierków.