kuchnia wegańska

Budzę się z zimowego snu i zapraszam do lektury mojego tekstu przygotowanego dla Pomorskiej Organizacji Turystycznej, poświęconego wegańskim smaczkom Trójmiasta. Po więcej zdjęć zapraszam na stronę PROT – klik.

Wegańska kuchnia wkracza na salony. Dla jednych to tylko moda, dla innych styl życia, ale niezaprzeczalny fakt jest taki, że każdy szanujący się lokal ma na uwadze potrzeby wegańskich klientów.

Jeszcze kilka lat temu wielu szefów kuchni nie odróżniało kuchni wegetariańskiej od wegańskiej i miało problemy ze skomponowaniem dania bez zwierzęcych produktów. Z czasem świadomość kulinarna wzrosła i wiele restauracji zrobiło ukłon w stronę wegańskiej kuchni. Łatwiejszy dostęp do roślinnych odpowiedników nabiału i mięsa sprawił, że przygotowanie tego rodzaju dań stało się prostsze. Każdy szef kuchni, z którym rozmawiałam o wegańskich akcentach w menu potwierdził, że jest to szalenie rozwojowy nurt i coraz więcej gości interesuje się wegańskimi daniami.

kuchnia wegańska

Wegańska kuchnia w wersji fine-diningowej

Niekwestionowanym królem wegańskiej kuchni jest szef gdyńskiego Białego Królika, Marcin Popielarz. Szacunek szefa do tradycji kulinarnej, połączony z innowacyjnym podejściem do gotowania dają gwarancję, że wizyta w tym miejscu będzie niezapomnianym wrażeniem. Od trzech lat restauracja ma w swej ofercie w pełni wegańskie menu degustacyjne, którego popularność niezmiennie rośnie. Znamienny jest fakt, że w czasach, gdy wegańskie posiłki w najlepszym wypadku stanowią 1/3 zamówień, połowa gości Białego Królika sięga właśnie po to menu. Każdego niedowiarka twierdzącego, że kuchnia wegańska jest nudna, jałowa czy mało sycąca, warto odesłać na wegańską degustację dań skomponowanych przez Marcina Popielarza. Jestem przekonana, że nie ma podniebienia, które nie uległoby pięknie skomponowanym smakom serwowanym w Białym Króliku.

herbatka leszczynowa

Tych kilka dni słońca. Wychodzę na dwór z termosem herbaty, ze swoją poduszeczką i siadam na ławce. Ładuję baterie z poczuciem, że to słońce to tylko ulotna chwila przyjemności, że zaraz nadciągną ciemne chmury i czar pryśnie. Kuśtykam po maminym ogrodzie, niczym Sherlock Holmes wypatruję tych malutkich znaków, że wiosna jest już za rogiem. I znajduję je: niezawodne przebiśniegi i żółte ranniki. A czyste błękitne niebo przecina ogromny klucz dzikich gęsi – one już wiedzą! Ich krzyk jest dla mnie niezawodnym znakiem, że wiosna jest naprawdę blisko.

Zrywam gałązki forsycji i wstawiam do wazonu na parapecie licząc, że zakwitnie. Mój początek roku to tylko czekanie. Czekam, aż moja złamana noga się zagoi, czekam na powrót do Gdańska, bo na razie jestem pod kuratelą mamci, czekam na wiosnę, czekam aż zakwitnie forsycja…

Kilka dni temu pobawiłam się w zbieractwo i „gotowanie” – u Małgosi Kalemby-Drożdż przeczytałam – klik, że luty to dobry czas na zbiór leszczynowych kwiatostanów. Podczas mojego emeryckiego spaceru o kulach skubnęłam jeden z nich. Po to, by zrobić próbę uczuleniową (to ważne przy pylących częściach roślin), ale i spróbować, jak smakują.

Kwiatostany leszczyny nie powalają smakiem. Liczyłam na jakiś soczysty, nieco iglasty posmak (nie wiem, dlaczego, tak to sobie wyobrażałam), a miałam wrażenie, jakbym jadła dębową korę. I jest to słuszne skojarzenie, bo kwiatostany leszczyny zawierają garbniki odpowiadające za gorzki posmak. Zaparzona z nich herbata smakowała podobnie – miała nutę goryczy. I ładną, ciepłą barwę. Po wypiciu miałam wrażenie suchości w gardle i jest to właśnie zasługa garbników. Pączki mają właściwości przeciwzapalne, poprawiają stan skóry i są dobre na dolegliwości żołądkowe. O ich właściwościach można sobie poczytać w książkach i internecie, ja piłam herbatkę z ciekawości, nie dla uzyskania jakichś efektów (do tego trzeba regularności). Ciekawostką jest dla mnie fakt, że kwiatostany leszczyny podjadano niegdyś na przednówku, bo jako źródło białka zaspokajały głód i pomagały przetrwać do wiosennych plonów. Zasuszone i rozdrobnione dodawano do mąki i wyrabiano z nich proste placki.

Marchewka z kaparami I migdałami

Z perspektywy zimowego poranka pachnący bzem maj wydaje się mglistym marzeniem. Aż ciężko w to uwierzyć, że był taki czas, gdy próbowałam pierwszych truskawek, spacerowałam między kwitnącymi jabłonkami i zajadałam się szparagami. Trochę z tęsknoty za tymi ostatnimi, w zaawansowanym listopadzie wymyśliłam przepis, który pokazuję Wam dzisiaj. Marchewka z kaparami i migdałami to pyszna rzecz!

Chociaż stwierdzenie „wymyśliłam” to zdecydowanie za mocne określenie, ja po prostu zamieniłam szparagi na marchewkę i podałam je z okrasą proponowaną przez Yotama Ottolenghiego. Mowa o tym przepisie – klik. Jeśli nie próbowaliście tak przygotowanych szparagów, zapiszcie go sobie w serduszku i wróćcie do niego w maju. Teraz zabieramy się za marchewki. Na talerzu dobrze też zagrają pokrojone w plastry buraki, ugotowane na parze brokuły czy kalafior, ale to marchewki mają tę delikatną chrupkość i słodycz nawiązującą do szparagów. Acha! Świetnie się tu nada stara, poczciwa skorzonera (klik – tu o niej kiedyś pisałam). Skorzonera to przecież takie szparagi dla ubogich, całkiem niedoceniane warzywo.

MARCHEWKA Z KAPARAMI I MIGDAŁAMI

  • 5-7 małych marchewek (wiosną pęczek młodej marchewki)
  • 1 łyżka oliwy
  • 1 łyżka masła
  • garść migdałów, posiekanych (lub płatków migdałowych)
  • 2 łyżki kaparów
  • kilka gałązek kolendry

Marchew obieram ze skórki i kroję wzdłuż (jeśli jest niewielka, pozostawiam ją w całości), solę, mieszam z łyżką oliwy i piekę w 200 st. C. przez 15-20 minut. Ma nieco zmięknąć. W międzyczasie topię na patelni łyżkę masła i wrzucam migdały. Złocę je na maśle (a masełko robi się brązowe i zacznie pachnieć karmelem). Gotowe marchewki polewam sosem maślano-migdałowym, a na patelni podsmażam łyżkę kaparów. Posypuje nimi marchewkę. Posypuję kolendrą (kto nie lubi, może użyć pietruszki albo koperku, chociaż marchewka i kolendra tu duet idealny). Podaję.