
Wspólne pieczenie pierniczków: na blacie pełno mąki, ciasto lepi się do wszystkiego, Olek umorusany (swoją drogą, to takie ładne staroświeckie słowo, jak urwis czy ancymon), ale szczęśliwy. Gryzę się w język, by go ciągle nie poprawiać “nie ugniataj tyle, nie wal tyle mąki, wałkuj grubiej/cieniej, wycinaj tak i siak”… Korci mnie, by się wtrącać, ale przecież nie o to tu chodzi. Odpuszczam.
Z całej porcji ciasta odkładam dla siebie taką, która wystarczy na jedną blachę pierniczków, a resztę oddaję Olkowi, ograniczając się do rozwałkowania ciasta. Potem szaleje on, szczęśliwy i spełniony, a ja oddalam się na bezpieczną odległość, by dać mu nieco swobody, ale w razie potrzeby pomóc. Olo wycina miśki, jamniki, serduszka i gwiazdy, lepi diplodoki i hojnie posypuje całość mąką. Będzie, co ma być!