Lapidaria stanowią zbiór moich okruchów z podróży. Stanowią raczej zapis pierwszych
wrażeń, aniżeli opis jakiejś wędrówki, garść szkiców zamiast pełnego obrazu. Pisałam tak o
Toskanii, pisałam o
Pradze i
Berlinie. Dzisiaj lapidaria wileńskie.
***
Nasz sposób
zwiedzania wykrystalizował się już kilka lat temu: wynajmujemy hostel w centrum
miasta (czasem udaje się wynająć miejsce na polu namiotowym), wstajemy skoro
świt i chodzimy, chodzimy, chodzimy. Pokonujemy miasto pieszo, odwiedzamy każdą
boczną uliczkę, zaglądamy w każdy kąt, który znajduje się poza głównym szlakiem
turystycznym. Oczywiście oglądamy też sztandarowe zabytki miasta, ale to nie
stanowi nigdy głównego punktu wycieczki, bo nie chodzi nam o zaliczenie jak
największej liczby zabytków, a o poczucie klimatu miasta. W odczuwaniu jego
klimatu pomaga nam również jedzenie w knajpach dla swojaków i powolne spijanie
latte na kawiarnianych tarasach, połączone z leniwą obserwacja przechodniów.
Lubimy też odpoczywać na zielonej trawce – układamy się tam, gdzie siedzą
autochtoni i obserwujemy. Niektóre z parkowych nasiadówek poprzedza wizyta w
sklepie i zakup miejscowych wyrobów, więc później piknikujemy w parku,
wygrzewając się w promieniach słońca, czasem ucinając sobie nawet drzemkę.
Nie inaczej
było w Wilnie: hostel w centrum miasta, wygodne buty, mapa (przewodniki nie są
nam potrzebne, bo wszystkie informacje można zawsze wyczytać z tabliczek
znajdujących się przy zabytkach), okulary przeciwsłoneczne i przed
siebie!
STAROŚĆ MURÓW
Niejednokrotnie
pisałam o mojej miłości do obdrapanego, kiedy więc znalazłam się w Wilnie,
byłam w siódmym niebie, bo jest to miasto obdrapanych ścian. Jako że z II wojny
światowej Wilno wyszło praktycznie bez uszczerbku, chodząc starówką, mijając
Ostrą Bramę czy siedząc na dziedzińcu przed kamienicą, w której mieszkał Mickiewicz,
możesz mieć pewność, że to, co oglądasz, jest prawdziwe. Może trochę bardziej
obdrapane (co dla niektórych jest atutem ;), może pokiereszowane przez czas,
ale właśnie takie, jak przed stu, dwustu, trzystu laty.
ZAUŁKI
Tajemnicze podwórka, ukryta w dziedzińcu cerkiew, porośnięte bluszczem balkony z żeliwnymi, fikuśnie powyginanymi balustradami, opuszczone mieszkania z okiennicami upiornie skrzypiącymi na wietrze – wszystko to sprawia, że w głowie powstają dziesiątki pytań, historii, które mogły się wydarzyć, szeptów, które można było usłyszeć, cieni znikających w przesmykach wąskich ulic… Takie miejsca uruchamiają wyobraźnię. Zastanawiam się zawsze, kto tu żył, co robił, ile tragedii i radości kryją kolejne warstwy farb…
Wszystkie te opuszczone kamienice, świecące pustką dworki – do każdego nich chce się wejść, spojrzeć choćby przez szparę między deskami, wspiąć sie na kamień i przebić wzrokiem płot.
PIKNIK
Szczególnie
miło wspominam nasz piknik z widokiem na panoramę Wilna. Obok nas rozbiło się więcej
piknikowiczów, siedziały tu złączone w uścisku pary, znajomi nieudolnie
próbujący grać we freesbe, grupki studentów popijających piwo, przyjaciółki
zajadające kupiony w podliskiej knajpie obiad, własciciele psów z pupilami…
My
wylądowaliśmy tu z czosnkowymi bułeczkami, plastrami jakiejś suszonej wędliny i serem.
Do picia oczywiscie cydr – tylko to tutaj piłam, zachwycona ofertą litewskich
marketów. Ach, jakież to przyjemne uczucie – leżeć na trawie w majowe, ciepłe
popołudnie i – zagryzając czosnkową bułeczkę – spoglądać na miasto, które cicho
szumi pod nami…
MULTI-KULTI
Kiedy pierwszej
nocy w Wilnie, w jedynym czynnym sklepie – malutkiej budce z alkoholami przy
dworcu – kupowaliśmy w cydr (w ofercie była jedynie litrowa butelka cydru o
wymownej nazwie Cider party i równie
wymownej ilości promili – 6), sprzedawczyni rozmawiała z nami po rosyjsku. Kupując
następnego dnia w barze cepeliny, próbowaliśmy dogadać się z posługującą się
językiem litewskim kelnerką. Sprzedawczyni kibini
w Trokach przeszła z nami na miękki, dźwięczny język polski.
W dalszym ciągu
czuć tu wielokulturowość. Teraz wygląda to już nieco inaczej, niż przed wojną, kiedy
to Wilno zamieszkiwali nie tylko Polacy, Litwini i Rosjanie, ale i Żydzi,
Ukraińcy, Białorusini i Niemcy, jednak miasto nadal pozostaje miksem kultur,
religii i narodowości. Cerkiew stoi tu obok kościoła, kopuła meczetu lśni w
panoramie miasta, w sklepach można sie dogadać po polsku, rosyjsku i litewsku. Łuszczące
się ze staroci tynki odkrywają hebrajskie napisy albo nagryzione zębem czasu freski,
znajdujące się obok kościoła prawosławnego.
ZIELEŃ
Dużo w Wilnie urokliwych miejsc obrośniętych zielenią i niemal każdym z nich jest wykorzystywany przez ludzi. Nie znajdziecie tu tabliczek z napisem ?nie deptać zieleni?, ?nie siadać na trawniku?. Zieleń służy tu mieszkańcom miasta i wcale na tym nie cierpi. Jest mniej lub bardziej zagospodarowana, jak zielony zakątek nad rzeką upstrzony jaskrawożółtymi mleczami albo zadbany skwer w centrum miasta, mieniący się rabatkami bratków, ale zawsze kojąca, pachnąca i pulsująca życiem.
NA STYKU
Ta cecha miasta
wynika pewnie z jego pomieszania kulturowego. Nowe sąsiaduje tu ze starym,
wschodnie, czasem lekko kiczowate, ze ?światowym? zachodnim. Z jednej strony
znajdziemy w mieście lśniące wieżowce, nowoczesne mosty i przestrzeń, która
momentami kojarzyła mi się z Berlinem (mosty), z drugiej malutkie drewniane
chatki, wetknięte w miasto tuż za jego centrum.
Spotkamy tu babulinki z głowami
przewiązanymi chustami (w Polsce widok spotykany już raczej tylko na wsiach) i
dziewczyny z grzywkami o kształcie rurek, pieczołowicie zawijanych lokówką, z
drugiej strony mnóstwo modnie ubranych osób, mężczyznę o
pooranej zmarszczkami twarzy, wiozącego w skrzynce na rowerze kurę, ale i
hipsterów podążających na swych ładnych jednośladach do modnej knajpy.
ODDECH HISTORII
Wszystkie te
urokliwe zakątki Wilna, jego obdrapane tynki, opuszczone kamienice, sprawiają,
że czuć na każdym kroku czuję na karku oddech historii, ale najsilniej doświadczyłam
tego chyba na Cmentarzu Na Rossie. To tu mieści się serce polskości – dosłownie
(to tu pochowano serce marszałka Piłsudskiego) i w przenośni. Tak się złożyło,
że oglądaliśmy cmentarz trzeciego maja, w dniu, w którym zbierają się na
cmentarzu nasi rodacy mieszkający w Wilnie. Były więc pompatyczne przemówienia,
byli goście z Polski, oficjele z przedstawicielstw dyplomatycznych, a ponad tym
wszystkim dźwięczała polska mowa, zmiękczona litewskim akcentem.
Może to zakrawa
o szaleństwo, pokazywać nagrobki na blogu, którego główny nurt stanowią
kulinaria, ale zaryzykuję, bo tak pięknych epitafiów (kilka z nich pokazuję poniżej), tak niesamowitych fotografii nagrobkowych i tak
starych grobów (np. z 1876 r.) nigdy nie widziałam. Całości dopełniała zieleń,
która bezczelnie wkradała się między płyty nagrobkowe, nie zważając na ludzkie
sentymenty. Magiczne miejsce.
To pierwsza część moich szkiców z podróży. W kolejnej części będę chciała napisać o tym, co misie lubią najbardziej, czyli o jedzeniu, jeśli zaś wystarczy mi zapału, jedną notkę poświęcę zbaczaniu z głównych ścieżek podczas wizyty w Trokach i efektach powyższego działania.