Czy ty w ogóle jeszcze prowadzisz blog? – zapytał zaczepnie Tomasz.

 

Tak, prowadzę. Ale, po pierwsze: w tym upale piekielnym pomysły i słowa wyparowały mi z głowy. No i – to po drugie – ostatnimi czasy prowadzę dość jałowe życie kulinarne.
Jałowe nie znaczy, broń Boże, niesmaczne. Bo wygląda to tak, że na śniadanie mam pomidory, albo sałatki owocowe, albo owoce z jogurtem. Dużo malin, borówek amerykańskich i zmrożonego arbuza.
Na obiad podaję młode ziemniaki z dużą ilością koperku, obowiązkowo z kefirem, a niekiedy – istne szaleństwo! – z jajkiem sadzonym. Jako że ciągle jeszcze nie znudziły mi się kalafior i fasolka, warzywa te pojawiają się z sosem a’la polonaise (to po prostu ładniejsza nazwa bułki tartej z masłem), a czasem pod postacią sałatek (fasolkę męczę np. tak, a kalafiora z obłędnym sosem kaparowym).
Ale żeby nie było, że stałam się zupełnym leniwcem, muszę dodać, że wczoraj wyłuskałam kilogram bobu na moją ulubioną zieloną pastę z czosnkiem. Dzisiaj jedliśmy ją z makaronem, jutro dojem ją na grzankach z kapką oliwy i plastrem pomidora malinowego.

 

Ba, upiekłam nawet ciastka! Niestety nie jest to żadna nowość, bo niecały rok temu chrupałam je wspólnie z Moniką i wtedy też prezentowałam tu na nie przepis.
Ale obecną porcję wypieków nieco odmieniłam, polewając część z nich różanym lukrem. Zrobiłam go ucierając kilka łyżeczek cukru pudru z dwiema łyżeczkami wody różanej. Po polaniu nim ciasteczek, zapakowałam całość do plastikowego pudełka i wręczyłam Tomkowi – słodkości powędrowały do szklanego słoja w kancelaryjnej kuchni*.
Różany posmak bardzo ładnie współgrał z sezamową nutą ciastek (nota bene: tahinę również zrobiłam samodzielnie).
Można więc rzec, że nie jest jeszcze ze mną tak źle, hm?

*mam nadzieję, że stanowić będą słodki punkt dnia pewnej Marty, z którą niejednokrotnie wyczarowywałam w kuchni pyszne rzeczy (np. te pierogi), a która dzisiaj obchodzi trzydzieste urodziny i z tej okazji przesyłam Jej moc uścisków! 🙂
Ostatnich kilka dni zabawiłam we Wrocławiu na festiwalu Nowe Horyzonty. Wypiłam lemoniadę ze znajomymi blogerkami, obejrzałam mnóstwo dobrych filmów i spędziłam kilka wieczorów sącząc wino na kawiarnianym tarasie nieopodal festiwalowego kina.

Wrocław był w tym czasie rozgrzany do czerwoności, więc kiedy nie siedziałam akurat w sali kinowej, chłodziłam się, mocząc nogi w fontannie w ulokowanej pośrodku Pergoli.  
   
Sprzymierzeńcem w walce z nieziemskim żarem był nam zmrożony arbuz.
Zajadaliśmy się nim co dzień, wiecznie spragnieni jego chłodnej słodyczy.
  
Kiedy robiło się nieco chłodniej, jedliśmy tiramisu, które wyszło spod rąk cioci Basi.
 
Pewnego dnia sama wkroczyłam do kuchni. 
Przygotowałam śniadaniową szakszukę z fetą, a na obiad razowe penne z bazyliowym pesto z dodatkiem pomidorów malinowych „zamarynowanych” w oliwie i czosnku. 
Szybko, lekko i wakacyjnie.

 

PS Bez względu na upały i stopień objedzenia arbuzem, zawsze znajdowałam w brzuchu miejsce na ciocine ciasto drożdżowe z kruszonką i rabarbarem. Będę za nim tęsknić!