Thermomix TM6 a TM5 – różnice
Ten wpis powstał w ramach współpracy barterowej z Thermomix. Miał być rolką, ale temat jest zbyt rozległy by sprowadzać go do krótkiego filmiku, więc zdecydowałam, że spiszę moje wrażenia na blogu.
Czytaj dalejTen wpis powstał w ramach współpracy barterowej z Thermomix. Miał być rolką, ale temat jest zbyt rozległy by sprowadzać go do krótkiego filmiku, więc zdecydowałam, że spiszę moje wrażenia na blogu.
Czytaj dalejKto by pomyślał, że będę zbierać się do tego wpisu blisko rok! Blogi pokrywa warstwa kurzu, ale jednak to chyba na nich nadal najłatwiej znaleźć jakiś przepis –
Czytaj dalejOstatnimi czasy sporo się u mnie dzieje. Do najprzyjemniejszych wydarzeń należy moja rozmowa z Basią w jej podcaście „Z pełnymi ustami”, która spotkała się z Waszym ciepłym przyjęciem.
Czytaj dalejUwielbiam mazurki! To moje ulubione wielkanocne ciasta, bo mają wszystko, co lubię najbardziej: warstwę kruchego ciasta, słodkie nadzienie i można się pobawić przy ich dekoracji.
Czytaj dalejJakieś 10 lat temu moja kolekcja książek kucharskich składała się z dwóch pozycji (Całusków pani Darling i Łasucha Kulinarnego), zaś mój zeszyt dopiero zaczynał wypełniać się przepisami. To wtedy ? podsycana przeglądaniem maminego segregatora z kulinarnymi wycinkami z Claudii i Kobiety i życia – rodziła się we mnie pasja, której owocem jest ten blog. Początkowo fascynowała mnie sama teoria: wertowanie stron z przepisami, oglądanie kolejnych zdjęć potraw (najsmakowitsze były te z Claudii) i czytanie mojego żelaznego kanonu. Dopiero po jakimś czasie zapragnęłam przejść do czynów.
Jako że byłam romantycznym, zaczytanym w powieściach L. M. Montgomery dziewczęciem, wybór był prosty: zaczęłam od złocistych biszkopcików Ani Shirley (z Całusków…) Jednak te, po wyciągnięciu z piekarnika w niczym nie przypominały ciasteczek, jakie zrodziły się w mej wyobraźni. Owszem, biszkopciki mojego autorstwa były złociste, były okrągłe, były Ani, ale miały jeszcze jedną cechę: swą twardością mogły konkurować z kamieniem. W rezultacie smakowały tylko mojej przyjaciółce (ach, siła przyjaźni!) i Hondzie (naszemu czarnemu dogowi).
Podobne były losy naleśników Mamusi Muminka i kilku innych cudów, jakie postanowiłam wypiekać?
Aż pojawiły się ciastka owsiane. To był sukces! Pachnące cynamonem i goździkami, z wyważoną słodyczą o miodowym zabarwieniu, chrupiące i pełne bakalii. Byłam z siebie dumna. I tak ciasteczka weszły do kanonu domowych wypieków. Z biegiem czasu, z kolejną modyfikacją przepisu, z następną kombinacją składników, pierwotny przepis odszedł w zapomnienie, a ciasteczka stały się moje.
Całkiem niedawno, po bezowych szaleństwach, zapragnęłam czegoś prostego bezpretensjonalnego i pysznego. Nie muszę pisać, że wybrałam moje ciasteczka? Z najmłodszą z sióstr ulepiłyśmy dwie blachy owsianych kuleczek i już kilka minut później dom tonął w korzennych aromatach.
Następnego dnia powędrowałam do pokoju z trzema ostatnimi ciastkami i szklaneczką morelowej maślanki. Otworzyłam książkę i ? po raz kolejny łamiąc zasady dobrego wychowania (nie czytaj przy jedzeniu!) ? pochłonęłam wszystkie trzy rzeczy (maślankę, książkę i ciastka).
Chwilo, trwaj.
To był intensywny weekend.
W mojej głowie kłębią się dziesiątki scen, smaków i obrazów, które pragnę zachować w pamięci.
Poruszający film Zelenki ?Bracia Karamazow?.
Piękny i poetycki film D. Dorrie „Hanami – Kwiat wiśni?.
Lektura nowej książki w towarzystwie lekkiego jak puch sernika z malinami i delikatnej kawy latte w Czułym Barbarzyńcy.
Ciepły croissant w migdałowej skorupce, schrupany w ?paryskiej? kawiarence.
Kilka niewielkich miseczek z ciekawą zawartością (makaron sojowy z grzybami mun i seledynowymi plamkami dymki, chrupiąca kaczka i intrygujące, miękkie i klejące się do podniebienia słodkie kuleczki zhimaqiu) w restauracji Wook.
Niespieszne picie kawy w domu. Moje ulubione tosty z półpłynnym camembertem i gruszką curry na śniadanie. Nocne seanse muzyczne z YouTube.
Niebieski drink u koleżanki. Bicie śmietany na Pavlovą (to już moja trzecia!), wskutek którego mój czarny sweterek został upstrzony białymi plamkami.
I wreszcie lektura Activista.
A w magazynie jedna strona zapełniona moimi słowami. O mnie i o was, o świecie blogów kulinarnych :).
Są historie,
w które ? gdybym nie była ich świadkiem – nigdy bym nie uwierzyła.
A już na pewno ostatnią rzeczą, której byłabym skłonna dać wiarę, była wiadomość, jaką moja mama usłyszała przez słuchawkę domofonu: państwa pies przebywa na komisariacie.
Że co?!
Jest szare, styczniowe popołudnie. Ciemność powoli pochłania resztki światła. Nasz piękny, acz niezbyt inteligentny pies, jak zwykle hasa w ogrodzie. Nagle dostrzega, że furtka, która zawsze była zamknięta, jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności jest uchylona. Niewiele się namyślając, pan pies wymyka się na spacer.
A że niebardzo orientuje się w rozkładzie ulic i domów, szybko się gubi. Gna przez siebie, zapewne zwiedzając wszystkie ośnieżone zakamarki, zaglądając pod każde napotkane drzewo, obwąchując wszystkie mijane krzaczki.
I tak, od drzewa do drzewa, pies zawędrował na pustkowie. Pewnie był już mocno zmęczony, gdy nagle zauważył, że nieopodal zatrzymał się samochód. Kierowca wyszedł rozprostować nogi ;).
Pan pies, zmęczony kilkugodzinną wędrówką, pomyślał, że nie może przegapić takiej okazji, po czym wpakował się do samochodu. Na nic lamenty i krzyki kierowcy, na nic jego spokojne tłumaczenie: pies nie chciał wyjść z auta.
Mężczyzna ruszył. Z niechcianym autostopowiczem na tylnim siedzeniu.
Nie wiedząc, co począć z pasażerem, zawiózł go na komendę policji. Następnie odnalazł nasz dom* i po kilku minutach rozmowy, z winem Carlo Rossi (to na dowód wdzięczności) pod pachą, wrócił do domu, by opowiedzieć żonie przygodę, jaka spotkała go w drodze z pracy.
Mama pojechała na komisariat, by odebrać niesfornego spacerowicza. I tak zakończyła się historia o psie, który jeździł autostopem i siedział na komisariacie. — Historia sosu dalmatyńskiego, który akurat przyrządzałam, gdy dotarła do mnie wiadomość o naszym niesfornym psie, jest mniej skomplikowana. Prawdę powiedziawszy, w ogóle nie jest skomplikowana. Przepis na wspomniany sos podsunął mi R. Makłowicz, który z kolei trafił na recepturę w książce o intrygującym tytule ?Kapar?(autorstwa R. Kovaczevicia).
Zatem jedno jest pewne: sos dalmatyński składa się z kaparów. Jest tu jeszcze pietruszka (której kiedyś szczerze nie znosiłam, a którą pokochałam miłością nagłą i niespodziewaną jakiś rok temu). Są anchovies, jest i cytryna.
Całość stanowi mocny akcent smakowy: na języku kwaśna cytryna walczy o palmę pierwszeństwa ze słonymi sardelami, ale chwilę później nadciąga ostry czosnek, aromat pietruszki i lekko octowy, trudny do opisania smak kaparów. A wszystko zanurzone w oliwie?
Pyszne z młodymi ziemniaczkami (np. w towarzystwie jajka sadzonego) Z zielonymi szparagami. Ze zgrillowanym kawałkiem jasnego mięsa lub rybą.
Ja zjadłam go w towarzystwie kosmicznego kalafiora romanesco i plastrem kurczaka podsmażonym na patelni grillowej.
Składniki: oliwa (na oko) 3 słone sardele natka pietruszki 2 ząbki czosnku 3 łyżki kaparów marynowanych 1 ctryna
W rondlu rozgrzewam oliwię. Dodaję sardele, a gdy się rozpuszczą, posiekaną pietruszkę, wyciśnięty przez praskę czosnek i sok z cytryny. Mieszam. Gotuję. Ściągam z ognia i podaję jako dodatek w/w składników.
* kierowca zadzwonił do znajomej właścicielki psa husky, ta zaś naprowadziła go na nasz trop;
Copyright Strawberries from Poland, 2017