Thermomix TM6 a TM5 – różnice
Ten wpis powstał w ramach współpracy barterowej z Thermomix. Miał być rolką, ale temat jest zbyt rozległy by sprowadzać go do krótkiego filmiku, więc zdecydowałam, że spiszę moje wrażenia na blogu.
Czytaj dalejTen wpis powstał w ramach współpracy barterowej z Thermomix. Miał być rolką, ale temat jest zbyt rozległy by sprowadzać go do krótkiego filmiku, więc zdecydowałam, że spiszę moje wrażenia na blogu.
Czytaj dalejKto by pomyślał, że będę zbierać się do tego wpisu blisko rok! Blogi pokrywa warstwa kurzu, ale jednak to chyba na nich nadal najłatwiej znaleźć jakiś przepis –
Czytaj dalejOstatnimi czasy sporo się u mnie dzieje. Do najprzyjemniejszych wydarzeń należy moja rozmowa z Basią w jej podcaście „Z pełnymi ustami”, która spotkała się z Waszym ciepłym przyjęciem.
Czytaj dalejUwielbiam mazurki! To moje ulubione wielkanocne ciasta, bo mają wszystko, co lubię najbardziej: warstwę kruchego ciasta, słodkie nadzienie i można się pobawić przy ich dekoracji.
Czytaj dalejWyobrażam sobie, że dokoła pachnie już wiosną. Że słychać, jak życie powoli nabiera rozbiegu, jak biel przeistacza się w seledyn, a w powietrzu czuć wiosenne wibracje? Wyobrażam sobie ćwierkanie ptaków. Pierwszego fioletowego krokusa. Pierwszą kałużę, która powstała z kwietniowego deszczu, nie zaś z lutowej pluchy.
Przypominam sobie, jak w pierwszej klasie pani zaprowadziła moją klasę na spacer, podczas którego mieliśmy wypatrywać pierwszych znaków wiosny. Pamiętam pole przebiśniegów, zielone pączki i opatuloną chustą kobietę, która schylała się nad grządką. To dla mnie pierwsze znaki wiosny. I Marzanna, tak smutna i tragiczna postać? Jeszcze niedawno, wraz z innymi dziećmi, stroiłam ją w kolorowe gałganki, chroniłam przed zimnem, opatulając słomianą kibić w kolejne warstwy szmatek, a już następnego dnia wybraliśmy się na spacer, podczas którego wrzuciliśmy ją w zimne odmęty miejscowej rzeczki.
Nigdy nie mogłam pojąć tego procederu. Po cóż topić Bogu ducha winną Marzannę? Przecież prędzej czy później wiosna i tak się nam objawi!
*** A jeśli się nie objawi, to sami ją spreparujemy. Ot, choćby w postaci zielonej kanapeczki, która umili każdy, nawet najbardziej przerażający poranek.
To wszystko za sprawą avocado i kilku kropelek soku z cytryny, które utrzymają piękną, seledynową barwę pasty. Oprócz tego potrzeba nam soli i pieprzu ? wersja podstawowa gotowa. W wersji rozbudowanej (dzisiejszej) dodaję wyrazistego sera ? tu wiosenna pasta składa się z kawałków gorgonzoli, ale myślę, że feta czy roquefort też dobrze się wkomponują w zieloność papki.
W wersji weekendowej dodaję do pasty ćwierć ząbka czosnku, co naprawdę wzbogaca jej smak.
Lada moment zacznę hodować kuchenny szczypiorek, m. in. po to, by mógł znaleźć się w seledynowej paście. Będzie pysznie, jestem o tym przekonana!
Aha, na górze przydałby się plasterek czegoś chrupiącego, rzodkiewki czy świeżego ogórka. Kontrast: miękkość ? chrupkość jest tu mile widziany. A gdyby tak dorzucić odrobię uprażonych ziaren słonecznika? A może nasion pinii?
Do tego kromka chleba z cieniutką warstwą masła i jestem w siódmym niebie, gwiżdżąc na szarość, pluchę i mdłość krajobrazu. Wiosna kiełkuje we mnie i to jest najważniejsze.
WIOSENNA PASTA Z AWOKADO
Składniki: 1 avocado sok z cytryny (ilość wg uznania) sól, pieprz kawałek gorgonzoli (bądź innego sera o wyraźnym smaku) ćwierć ząbka czosnku, garstka uprażonych nasion słonecznika (pinioli) – opcjonalnie kilka plasterków rzodkiewki (świeżego ogórka) ? opcjonalnie
Wydrążam avocado (wbijanie noża w pestkę sprawia mi największą radość) i od razu polewam miąższ* sokiem z cytryny, by nie zczerniał. Dodaję gorgonzolę. Przyprawiam, miażdżę widelcem i dokładnie mieszam. Smaruję pastą ciemne pieczywo (dobre też na grzankach), ewent. posypuję uprażonymi nasionami albo przyozdabiam plasterkami wybranych warzyw.
* Miąższ ? razem z jabłuszkiem i bursztynem to jedno z moich ulubionych słów.
PS Zdjęcia robione w biegu, między jednym a drugim kęsem. Tuz przed wyjściem do pracy, dlatego wyglądają tak, a nie inaczej.
Ale wierszy już nie piszę, zaś moją głowę zaprzątają bardziej prozaiczne sprawy, takie jak na przykład przeprowadzka.
Co, co, co? Przeprowadzka? Ano tak! Uwielbiam przeprowadzki: całe to organizowanie na nowo życia, rozkładanie swoich drobiazgów, poznawanie okolicznych sklepików, odkrywanie kolejnego skrawka świata. Albo raczej światka, bo skrawek, w którym teraz żyję (żyjemy!), znajduje się bardzo blisko tego, w którym mieszkałam ostatnio. To już czternaste miejsce, w którym przyszło mi żyć. I chociaż nie pachnie tu farbą (ani nawet świeżym drewnem?)*, to jest tu bardzo przytulnie. Gadżety kuchenne, w tym zestaw ulubionych miseczek (błękitna i różowa) są już na swoim miejscu. Długopisy i ołówki rozgościły się w puszkach. Garść książek leniwie opiera się o ściankę regału. Jest kanapa, która nie pasuje do foteli, jest lampa, która nie pasuje do kanapy, są dwa biurka, które nie pasują do lampy, jest ława, która nie pasuje do foteli. Nie ma natomiast piekarnika i ? o zgrozo ? lodówki! Chyba czas wrócić do lektury ?365 obiadów? Ćwierczakiewiczówny i zapoznać się z metodami przechowywania żywności. Na razie jednak funkcję lodówki pełni zmrożony balkon, ja zaś zaczynam doceniać ten (= bezlodówkowy) stan, bo dzięki niemu wszystkie zakupy skrojone są na miarę rzeczywistych potrzeb.
Z resztą, zawsze lubiłam oswajać obce kuchnie, cieszyły mnie wyzwania, jakie stawiało przede mną kolejne lokum. Zabrzmi to idiotycznie, ale raz na jakiś czas lubię być świadkiem niezwykłej przemiany wnętrza: wyszorować kuchnię na błysk i – zapełniajac ją rzeczami – uczynić ją MOJĄ. Radio, gumowe rękawice, wolny dzień i kilka środków czyszczących, oto moje narzędzia do tresury kuchni. Kolejne wyzwanie to chroniczny brak sprzętów kuchennych, jaki dotyka mnie w związku z dosyć częstym przemieszczaniem. Moje Niezmiernie Ważne Przyrządy Kuchenne, takie jak np. zestaw malutkich miarek, zester czy wydrążarka do jabłek często lądują na dnie skrzyni, czekając, aż po nie przyjadę. Dlatego teraz, gdy w końcu miałam okazję wyładować wszystkie te dawno niewidziane przedmioty, czułam się jak dziecko, które zagląda do kartonu z zabawkami, przyniesionego ze strychu przez mamę*.
*** Jako że chwilowo jestem tu sama, a pokoje, w których spędzę (spędzimy!) najbliższe miesiące, są już oswojone (czytaj: nic więcej nie da się posprzątać i poukładać), zaś piekarnika jak nie było, tak nie ma (czytaj: nie mogę wypełnić wieczora zapachem wypieków), nie pozostaje mi nic innego, jak osłodzić sobie żywot innymi środkami.
Przypomina mi się pewien przepis z forum Galeria Potraw, w którym to, co zwykle wymaga piekarnika, umieszcza się na patelni. Ten tajemniczy wypiek to…
Tuiles. Cieniutkie, kruche i chrupiące. Wypełniam je jogurtem, posypuję cukrem i chrupię w ciszy. Dobre. Ale bądźmy szczerzy, znam tysiąc ciekawszych deserów. Jednak od czasu do czasu mogę chrupnąć tuiles i czuję się spełniona.
W tym miejscu muszę Wam zwrócić uwagę na sam proces powstawania patelnianych tuiles, bowiem sama pojęłam go dopiero po ?usmażeniu? połowy rożków (pierwsza część wylądowała tam, gdzie jej miejsce, czyli w śmietniku). Otóż: placuszki muszą być super, ba, ultracieniutkie! Inaczej będą po prostu gumowate i nici z ich kuszącej chrupkości. Ponadto, patelnia nie może być b. gorąca, bo inaczej ciasto się spali, zanim jego powierzchnia się zetnie. I tyle!
* te zapachy kojarzą mi się z nowym miejscem, z kolejną przeprowadzką; ubóstwiam je!
** moja mama miała genialny patent na odnawianie zabawek; co pół roku ładowała do pudła te, którymi się zdążyłam znudzić i wyciągała pudło sprzed pół roku, ja zaś ? trzymając w dłoniach dawno zapomniane klocki czy lalkę ? czułam się, jakbym bawiła się nimi po raz pierwszy w życiu;
Jakoś nie mogę zmusić się do czytania, gdy puls świata jest tak dobrze wyczuwalny.
***
Mam jeszcze podobną zabawę w marketach: uwielbiam wróżyć z produktów, jakie ludzie wykładają na taśmę. Widzę, kto jest na diecie, kto lubi gotować, a kto opycha się gotowymi potrawami i zapija to słodką jak ulepek Colą. Domyślam się, kto jest kawalerem (piwo plus krokiety z garmażerki), kto zamierza miło spędzić wieczór (nowy numer żeńskiego magazynu plus batonik), a kto niebawem spotka się wnukami (trzy czekolady plus trzy paczki cukierków). Gdy para studentów wykłada z koszyka bułgarskie wino, chipsy i paczkę ciastek, mogę iść o zakład, że wieczorem będą oglądać na komputerze film. No, chyba że zamiast wina na z koszyka wyłoni się wódka, a paluszki zajmą miejsce ciastek ? wtedy można się domyślać, że studenci idą na domówkę.
Czyżby ktoś szykował…
…???
Budyń ma mocno kakaowy smak, wzmocniony obecnością kawałków czekolady.
Jego barwa jest również intensywna- przypomina mi smołę. Nie jest to może zbyt apetyczne skojarzenie, ale mi się podoba.
PODWÓJNIE CZEKOLADOWY BUDYŃ DOMOWY
200 ml tłustego mleka
2 pełne łyżki cukru
1 łyżeczka mąki ziemniaczanej
2 pełne łyżki kakao
1 żółtko
4 kostki gorzkiej czekolady (posiekanej)
Mleko podgrzewam w rondelku. W misce mieszam kakao, cukier, mąkę. Gdy mleko będzie gorące, wlewam do suchych składników 2 łyżki, dokładnie mieszam masę, po chwili dodaję żółtko i ucieram wszystko dokładnie.
Powoli mieszam masę z gorącym mlekiem, wstawiam na gaz i podgrzewam, cały czas mieszając, aż masa zgęstnieje.
Na dnie dwóch filiżanek do espresso kładę po ? czekolady. Wlewam budyń, na wierzch wtykam pozostałą czekoladę.
Copyright Strawberries from Poland, 2017