Po dość długiej i męczącej podróży pociągiem (a potem i autobusem), zapach świeżo skoszonej trawy uderza mnie ze zdwojoną siłą… Siadam na leżaku i wącham. I patrzę na zieleń, która z dnia na dzień przybiera na sile i gdy już zdaje mi się, że osiągnęła maksimum zieloności, następnego dnia jest jeszcze intensywniejsza…

W przerwach między wąchaniem i patrzeniem, porządkuję zdarzenia minionego weekendu:
dłuuuuugi spacer brzegiem morza*,
wieczorną wizytę w teatrze,
popołudniowe kino wśród chrupaczy popcornu (cóż poradzę, że akurat tylko w Multikinie leciała „Wojna polsko-ruska”?),
grilla, o którym nic więcej nie napiszę, bo w skład menu wchodziły – nie licząc pysznych poduszek z francuskiego ciasta autorstwa Natalii i czosnkowej bagietki, która wyszła spod mojej ręki – „potrawy”, które splamiłyby honor food blogerki 😉

Wróćmy więc do zapachu świeżo skoszonej trawy… Do zieleni*.

Do pewnego smaku…


SERNIKOBROWNIES Z RABARBAREM

Składniki:

200 g gorzkiej czekolady
200 g masła
400 g cukru pudru
5 jajek
110 g mąki
400 g sera kremowego
cukier waniliowy
120 g rabarbaru (pokrojonego w niewielkie cząstki)

Piekarnik nastawić na temp. 170 st C.
Blaszkę 20×30 cm wysmarowac masłem i wyłożyć papierem.

Czekoladę rozpuśłam w kąpieli wodnej.
Masło i 250 g cukru pudru zmiksowałam na gładką masę, następnie dodałam pierwsze jajko. Dokładnie zmiksowałam masę, dodałam kolejne jajko, wymieszałam je z resztą składników i
dodałam ostatnie jajko.

Do masy dodałam schłodzoną roztopioną czekoladę, wymieszałam. Następnie dodałam mąkę.

W drugiej misce wymieszałam ser, resztę cukru pudru, cukier waniliowy i jajka.
Do wyłożonej papierem do pieczenia blaszki (20X30 cm) wlałam 3/4 czekoladowej masy. Na nią wylałam masę serową. Na nią wylałam resztę ciasta, a na koniec powtykałam weń kawałki rabarbaru.

Piekłam godzinę. Po upieczeniu otworzyłąm drzwiczki piekarnika i pozostawiłam w nim ciasto do ostygniecia. Właściwie do lekkiego ostygnięcia, bo jedliśmy je jeszcze gorące… Takie było najlepsze!

Uwaga 1: przepis na słynne sernikobrowenies mam z Galerii Potraw;
pomysł, by kwaśne wiśnie zastąpić równie kwasnym rabarbarem był mój, to tak w ramach rabarbarowych szaleństw… Ale modyfikacje nie zawsze wychodzą na dobre i – mimo że ciasto było pachnące, apetyczne i smakowite – wiśnie lepiej tu się sprawdzają. Myslę, że to kwestia konsystencji: miękka wiśnia milej zaskakuje język niż włóknisty rabarbar.
Niemniej jednak ciasto wyszło bardzo dobre: mocno czekoladowe, lekko kremowe (dzięki dodatkowi serka) i chwilami kwaskowate.

Uwaga 2: Nie polecam zmniejszania ilości cukru, ponieważ obecność gorzkiej czekolady wymaga dosłodzenia. No chyba, że dodajemy także mleczną czekoladę, wówczas cukru może być mniej.

Uwaga 3: jako że ciasto było cięższe niż wartswa serka, nie udało mi się tak po prostu wylać warstwy ciasta na ser. Rozkładałam ją łyżkami. Smak sernikobrownie ani troszkę nie ucierpiał!


* pierwsze w tym roku moczenie nóg w morzu! pierwsze zetknięcie pięty z rozgrzanym piaskiem! pierwsza zdechła ryba na brzegu…

** bo rabarbar, uparciuch, ani troszkę nie chce się zazielenić…

*** a te gwiazdki są wzięte z księżyca… tylko po to, by na koniec pokazać plamkę różu prosto z ogrodu:

Nie mogłam się powstrzymać!

W przyszłości będę mieć dom z dużymi parapetami, by podczas deszczu odgłosy uderzeń kropli były zwielokrotnione. Uwielbiam szum ulewy…

Mieszkałam kiedyś w pokoju z wielkim, dachowym oknem. Gdy padało, przysuwałam łóżko pod okno i wsłuchiwałam się w grę kropli na szybie. A gdy noc była czysta i usłana gwiazdami, wpatrywałam się w niebo. Gdy robiłam to zbyt długo, zapierało mi dech w piersiach i ogarniał mnie pewnego rodzaju niepokój. Taki, jaki rodzi się w człowieku, gdy go muśnie nieskończoność.

A dziś obudziły mnie pomruki burzy. Po chwili pomrukiwanie zmieszało się z odgłosem ulewy, a ja radośnie wyskoczyłam z łózka. Lubię być tak budzona: gdy jawa wkrada się do snu, gdy powolutku wyłaniam się z nocy i – jeszcze z zamkniętymi oczami- uświadamiam sobie, że odgłosy piorunów szalejących gdzieś w oddali to nie sen.

Oglądanie burzy zza okna to jedno, a brnięcie przez mokre ulice to już inna sprawa… Dlatego byłam bardzo zadowolona, że mogłam ograniczyć się do podziwiania ulewy zza szyby, z bezpiecznej odległości. Dobrze, że po szparagi poszłam już wcześniej…

Z resztą moja droga do szparagów nie była usłana różami. Na straganach ich brak… Obeszłam kilka miejsc i nigdzie nie było choćby pęczka. Zamówiłam je więc u znajomego sprzedawcy, upragniony pęczek zielonych pyszności miał pojawić się za dwa dni.

Przez dwa dni zastanawiałam się, co pysznego z nich zrobię, choć tak naprawdę największą ochotę miałam na tę superprostą potrawę. Gdy poszłam odebrać szparagi, sprzedawca wręczył mi pęczek białych… Nie byłam zadowolona z takiego obrotu sprawy: po pierwsze – obieranie, po drugie-nie ten smak! Nie przepadałam za białymi szparagami… Dlatego przede mną pojawiło się niemałe wyzwanie: przyrządzić je tak, aby przekonać swoje kubki smakowe, że białe szparagi to najpyszniejsza rzecz pod słońcem. Okazało się, że nie jest to niewykonalne…

A pomógł mi w tym przepis na:

TAGLIATELLE Z BIAŁYMI SZPARAGAMI

2 porcje makaronu

  • pęczek białych szparagów + masło do ich podduszenia
  • 1 cebulka
  • pół szklanki śmietany 12%
  • kawałek fety
  • kilka kawałeczków wędzonego łososia

Szparagi obrałam, odcięłam twarde końcówki. Uwaga: szparagowe resztki odłożyłam na bok, bo i one zostaną spożytkowane*. Na patelni rozgrzałam trochę masła i wrzuciłam nań pokrojoną cebulkę. Następnie pokroiłam szparagi. Gdy cebula lekko się zeszkliła, dorzuciłam do niej cząstki szparagów, po czym dusiłam je 10 minut. Gdy zmiękły, dodałam do nich śmietankę i wsypałam pokruszoną fetę. Doprawiłam sos świeżo zmielonym pieprzem, po czym ściągnęłam patelnię z gazu. Na koniec dodałam do sosu kilka strzępków wędzonego łososia.

Ułożyłam sos na gniazdku makaronu i zjadłam ten pyszny, majowy obiad w miłym towarzystwie.

Uwaga: sosu nie soliłam, bo feta i łosoś są wystarczająco słone. Podobny przepis widziałam u Liski, o, tutaj.

I muszę Wam powiedzieć, że było pysznie. W zestawieniu z kremowym sosem, szparagi okzały się bardzo sympatyczne. Delikatne, lekko słodkawe… Do tego słone akcenty w postaci sosu i łososia, a dla zaostrzenia smaku dużo pieprzu.

* następny odcinek także będzie poświęcony szzzzzzzzzzparagom!

** te dwie gwiazdki dedykuję mistrzyni linii wszelakich, Basi 🙂

*** a te przeznaczam na wyrażenie ubolewania z tego powodu… to okropna sytuacja i mam nadzieję, że szybko znajdzie się osoba, która przywróci nam dwa urocze blogi

Na moje  nieszczęście lubię pastelowe barwy. Wszelkie rozmazania, zamglenia, niedomówienia, delikatne tony?

Wolałabym lubować się w wyrazistej czerwieni. Albo chociaż w krzyczącej zieleni?

Tymczasem do moich barw należą błękity, delikatne zielenie, gołębie szarości, mleczne róże… To czyni mnie jeszcze mniej wyrazistą, lekko rozwodnioną.

Jeśli nie wiecie, o co mi chodzi, powiem prościej: zawsze byłam bardziej Crystal niż Alexis*.

Kiedyś podkochiwał się we mnie chłopak, który w kościele grał na gitarze. Nie zwracałam na niego większej uwagi, bo kościelne chłopaki to jednak nie to. Jakiś czas później usłyszałam od koleżanki, że chłopak z gitarą powiedział, że może i by chciał ze mną chodzić, bom miła i ładna, ale jednak zbyt grzeczna dla niego. Po dziś dzień czasem się z tego śmieję.

Swego czasu, niesiona pragnieniem zmiany upodobań, kupiłam nawet czerwony sweterek. Ponosiłam? I odwiesiłam, bo on ciągle krzyczał!

Cóż poradzić, że lubię pastele…?

Serniczki

w szczególności.

PASTELOWY SERNIK NA ZIMNO**

Składniki:

5 opakowań różnokolorowej galaretki

4 homogenizowane serki waniliowe

truskawki (lub inne owoce)***

Przygotowuję galaretkę zgodnie z przepisem na opakowaniu. Gdy trochę się ostudzi, dodaję do niej pierwszy serek i dokładnie mieszam. Masę wylewam na dno tortownicy.

Robię kolejną warstwę, mieszając galaretkę z serkiem. Wylewam do formy dopiero, gdy pierwsza warstwa już stężała.

W ten sam sposób przygotowuję kolejne dwie warstwy.

Następnie układam na cieście pokrojone w plasterki truskawki, zalewam je galaretką (bez serka). Odstawiam do stężenia, po kilku godzinach jest gotowe.

Uwagi: zaletą tego ciasta jest fakt, że ma niewiele kalorii. Jest bardzo łatwy (robię go już od wczesnej podstawówki:) i efektowny, bo pastelowe warstwy wyglądają naprawdę ślicznie.

* jeżeli ktoś nie wie, o co chodzi (czy jest taka osoba?!), tłumaczę: to główne bohaterki ?Dynastii?, kultowego tasiemca, którym żyła cała Polska;

** niedawno miły memu sercu sernikożerca obchodził urodziny, to właśnie dla niego powstało to ciasto;

*** pierwsze truskawki w tym roku!