Jak większość mężczyzn, dziadek Janek przeżył renesans kuchenny w późniejszym wieku. Zawsze robił pyszną tłustą jajecznicę na boczku, czasem usmażył kotleta schabowego i przygotowywał z babcią przetwory na zimę, ale po kuchni zaczął się krzątać na emeryturze.

Dzisiaj ma swoim repertuarze kilka żelaznych pozycji, które przygotowuje na nasz przyjazd. Jedną z nich jest babka dziadka (właśnie pod taką nazwą wypiek funkcjonuje w naszej rodzinie), czyli ucierane ciasto waniliowo-kakaowe. W któreś święta dziadek dostał w prezencie formę do muffinów i papilotki w kropeczki, w związku z czym babka czasem zmienia formę i przeistacza się w babeczki dziadka.




Niekiedy jesteśmy częstowani długo pieczoną, mocno czosnkową karkówką, czasem smażoną na klarowanym maśle rybą, ale od zawsze największym rarytasem, jaki wychodzi spod rąk dziadka są bliny. Jak na Kresowiaka przystało, przepis na bliny wyniósł ze swojego domu, gdzie wypiekała je jego mama, babka i zapewne prababka. 
Wilgotne, upstrzone siateczką dziurek placki tradycyjnie podaje z wysmażonymi plastrami boczku i jajkami sadzonymi. Jako dziecko najbardziej lubiłam maczać je w kwaśnej, gęstej śmietanie, dzisiaj bardziej smakuje mi opcja z jajkiem, co nie zmienia faktu, że drugiego blina jem ze śmietaną.
Nie pytajcie o kaloryczność tego dania, to nie wypada!

Przepis na bliny razem z naszą „blinową” historią już kiedyś publikowałam na blogu (o, tutaj), ale lojalnie uprzedzam, że nigdy nie wyszły mi takie, jak spod ręki dziadka.

A zdjęcia, które oglądacie, zrobiłam w tym samym czasie, co sesję kuchenną z babcią, która z kolei smażyła moje ukochane racuszki z twarogiem…


 
Zawsze zazdrościłam tym, którzy mają blisko do swoich dziadków i mogą ich odwiedzać kilka razy w miesiącu, zajść na herbatkę czy talerz zupy. Mnie dzieli od nich ponad 400 kilometrów. Widujemy się  kilka razy w roku i nigdy nie zdarzyło mi się wpaść do nich ot tak, na chwilę, porozmawiać, pochwalić się nowym artykułem, pierścionkiem czy przynieść kawałek sernika upieczonego zgodnie ze wskazówkami babci.
Zazdrościłam na przykład Tomkowi, który zachodził do swej babci na słodkie naleśniki z twarogiem, z tą obłędnie chrupiącą falbanką (bratu Tomka babcia smażyła placki ziemniaczane z cukrem). Sama kilka razy uczestniczyłam w takim obiedzie, popijając kompot ze szklanki ze złotą obwódką i rozmawiając o sąsiadce z góry, która ciągle pożycza pieniądze. Czasem babcia serwowała białą kiełbasę duszoną z dużą ilością słodkiej złotawej cebuli – wystarczyła jedynie kromka świeżego chleba, by ten posiłek sięgnął ideału.
Kiedy zaczęłam interesować się kulinariami i fotografią, coraz częściej odwiedzałam kuchnię dziadków z aparatem w dłoni. 
Podchodzili do tego niechętnie i do tej pory niewiele się w tym zakresie zmieniło: babcia Ania nie godzi się na zdjęcia bez makijażu, dziadek Janek w ogóle nie życzy sobie fotografowania. Zawsze więc wyjaśniam, że uwieczniam tylko proces gotowania, ich dłonie, naczynia i kuchnię (nie fotografuj tego bałaganu! Robisz zdjęcia brudnym naczyniom? Poczekaj, wezmę ten ręczniczek poplamiony…), nic więcej.
Te argumenty do nich przemawiają. Opuszczam kuchnię z serią zdjęć dokumentujących smażenie racuszków, blinów czy naleśników.

Zdjęcia, które widzicie, zrobiłam ponad dwa lata temu. Był gorący lipcowy dzień, babcia ubrała fartuch w kwiaty i zabrała się za przygotowywanie jednego z moich ukochanych obiadów z dzieciństwa: pachnących wanilią racuszków z twarogiem

Niegdyś wolałam wersję jabłkową, z czasem skłoniłam się ku serowym… A może było na odwrót, sama nie wiem; tak naprawdę to nieistotne – dzisiaj wielbię je jednakowo. W mojej wyobraźni urosły już do rangi symbolu, ich słodycz to zarazem smak dzieciństwa, beztroski, wakacji na działce i wypadów nad Wartę. Racuszki są puszyste, mają chrupiące brzegi i jeszcze nigdy nie wyszły mi tak pyszne, jak babci, dlatego też nie podejmuję się ich robić. Mama też próbowała odtworzyć ich smak, ale bezskutecznie: babcine zawsze wygrywają.

A ta garstka zdjęć musi mi wystarczyć do następnego spotkania.

Kiedy miałam jakieś sześć lat, mama uszyła mi piękny kołnierzyk. Był śnieżnobiały i miał delikatne kwiatowe hafty, zakładałam do ulubionej sukienki z granatowego aksamitu. To był strój na specjalne okazje.
Podczas pewnego uroczystego obiadu tak mocno pochłonęła mnie zupa, że nadmiernie pochyliłam się nad talerzem i kołnierzyk zaczął zabarwiać się na pomarańczowo. Nie pamiętam, z jakiej okazji zebraliśmy się przy stole, ale wiem, że jedliśmy gęstą, słodką babciną pomidorówkę. Dobrze, że to, co stało się z kołnierzykiem dostrzegłam dopiero pod koniec posiłku, bo pozwoliło mi to nacieszyć się smakiem potrawy. Potem się załamałam: mój ukochany, wykrochmalony, bieluśki kołnierzyk stał się pomarańczowy. Prysł urok aksamitnej sukienki i dobieranego warkocza.
Później okazało się, że mama poradziła sobie z plamą i kołnierzyk wrócił do stanu dawnej świetności. Od tamtej przygody z pomidorówką, siadałam przy stole wyprostowana jak struna. Szczególnie uważałam przy jedzeniu czerwonego barszczu, którego drogi często krzyżowały się z białym kołnierzykiem. Wszystko dlatego, że owa zupa pojawia się u nas zarówno w Boże Narodzenie, jak i w Wielkanoc. Jemy ją drugiego dnia świąt, zawsze w towarzystwie pasztecików z mięsem lub grzybami.
W tym roku Boże Narodzenie spędzałam z dala od domu rodzinnego i nie zjadłam corocznej porcji pasztecików. Nie miałam też chęci na pieczenie własnych, więc obeszliśmy się bez nich.
Za to po świętach przygotowałam mój nieświąteczny barszcz, a do niego podałam krokiety z nadzieniem z soczewicy (wspominałam o nich już kiedyś). Duet okazał się być bardzo zgrany.
KROKIETY Z SOCZEWICY DO BARSZCZU I NIE TYLKO
na farsz:
250 g zielonej soczewicy
1 cebula
1 ząbek czosnku
1 łyżeczka kurkumy
sól i pieprz do smaku
2 łyżki oliwy
W garnku o grubym dnie rozgrzewam oliwę i podsmażam na niej posiekaną cebulę i zmiażdżony czosnek. Dodaję kurkumę, mieszam. Następnie wrzucam soczewicę, zalewam wodą (poziom wody ? 1,5 cm nad soczewicą). Solę całość i na małym gazie, pod przykryciem, gotuję dopóki soczewica nie wchłonie całego płynu i nie zacznie się rozwalać (ok. 40 minut). Soczewica powinna być bardzo miękka ? jeśli zbyt szybko wchłonęła wodę, należy jej trochę dodać.
Ugotowaną soczewicę dosalam, jeśli jest taka potrzeba i pieprzę. Odstawiam do ostygnięcia (a jeśli soczewica jest zbyt sypka, gniotę ją widelcem).
na naleśniki:
2 jajka
7-8 łyżek mąki
1 szklanka wody gazowanej
1 szklanka tłustego mleka
1/3 łyżeczki soli
olej do smażenia
W misce mieszam składniki ciasta naleśnikowego. Nie mikserem, a ręcznie ? rózgą, wówczas ciasto będzie delikatne. Odstawiam ciasto na pół godziny.
Po tym czasie rozgrzewam na patelni odrobinę oleju i smażę z dwóch stron naleśniki (przewracam na drugą stronę, gdy na powierzchni pojawią się bąbelki i brzegi zaczną się ścinać). Jeśli naleśniki się rozpadają, należy dodać trochę więcej mąki, jeśli są zbyt gęste, płynu.
Gotowe naleśniki smaruję farszem soczewicowym i składam w koperty bądź w paczuszki. Przed podaniem podsmażam na złoto.
Uwagi:
1. Przepis z mojego starego zeszytu, od koleżanki Marty.
2. Te naleśniki mogą stanowić samodzielne danie, tylko trzeba zadbać o sos: świetnie smakują z jogurtowo-czosnkowym, z jogurtowo-majonezowym z curry i limonką. Pyszna sprawa.