Okulary, długopis, sukienka, książka, nic nadzwyczajnego, kilka spośród milionów przedmiotów. Ale pod niektórymi z nich pod warstewką pozorności kryje się ogromny ładunek emocjonalny.
Biała bawełniana sukienka z guzikami imitującymi perełki, która wisi w mojej szafie. Moja mama była w nią ubrana, gdy pozowała do zdjęcia w Wenecji. Na głowie miała słomkowy kapelusz, na uszach klipsy ze sztucznych perełek przypominając kiście porzeczek. Jest początek wakacji, mama jest uśmiechnięta, odprężona i dumnie pręży brzuch – w październiku urodzi się moja najmłodsza siostra Ewa. Osiemnaście lat później ubieram tę sukienkę i idę na spacer nad morze, dumnie prężąc mój brzuch.
Książka „Encyklopedia pszczelarska”. Stoi na półce pośród moich książek kucharskich i trochę dziwnie wygląda w tym towarzystwie. Może wygodniej było jej na regale dziadka, pośród pozycji poświęconych drugiej wojnie światowej, dzieł Mickiewicza i albumów o Wilnie, ale musi przyzwyczaić się do zmiany miejsca. Kiedy w marcu tego roku przyjechałam do Wielunia, odwiedzić dziadka, który zaczął poważnie chorować, ten powiedział, bym coś sobie wybrała z jego biblioteczki. Początkowo nie miałam takiego zamiaru, ale po czasie stwierdziłam, że wrócę z pamiątką. Nie zastanawiałam się długo, co najbardziej  z nim mi się kojarzy. „Encyklopedia pszczelarska” to on, jego ule, miód, którym długo nas raczył. Kilka lat temu musiał je sprzedać, nie miał już siły, by doglądać pszczół.
Czerwone szelki. Męskie okulary o grubych szkłach. Kalendarz z wypisanymi drżącą ręką datami urodzin dzieci, wnuków, prawnuków, synowych, zięciów i pozostałych członków rodziny. Szary kaszkiet zatknięty na wieszak w przedpokoju. Puste słoiki w piwnicy. Lupa, która zawsze spoczywa w towarzystwie krzyżówek i kilku długopisów. Białe przenośne radyjko. Przyjeżdżam do dziadków, a wszystkie przedmioty wyłaniają się z pomieszczeń i kłują w oczy. Bo od lipca nie są już zwykłymi rzeczami, a symbolami, zbiorem wspomnień i wyciskaczem łez.
Mój dziadek odszedł. 
Siedzę w jego pokoju. 
Zawsze uporządkowany, gazety po prawej stronie biurka, kalendarze i zeszyty po lewej, na krawędzi otwieracz do kopert, lampka dająca nikłe światło, metalowy świecznik z białą świecą. Stary twardy fotel, a przy nim szafka nocna z radyjkiem. Na parapecie kilka kaktusów i storczyk. Regał ze starannie wyselekcjonowaną kolekcją książek (dziadek zawsze ganił mnie za kupowanie pozycji, które długoterminowo do niczego nie służą, dopiero po latach dojrzałam do ukierunkowania własnego księgozbioru i głupio mi z powodu wszystkich kupionych kiedyś czytadeł), fotografiami i innymi drobiazgami. Wąska szafa mieszcząca całą jego garderobę, wszystkie te spodnie z kantem, szelki, koszule i podkoszulki w burych kolorach, niezmienne od kilkudziesięciu lat.
Każdy przedmiot uruchamia lawinę wspomnień, mogłabym tak siedzieć kilka dni i ciągle grzebać w myślach.
Widzę, jak malutkimi palcami o skórze cienkiej jak pergamin zapina szelki na spodniach, jak czyta gazetę wciśnięty w kącik przy kaloryferze, sącząc kawę z mlekiem i zagryzając to krakersem. Widzę, jak siedzi przy biurku zanurzony w swoim uporządkowanym świecie, wypisując na pożółkłej kartce plany na najbliższy miesiąc, robiąc spis prac działkowych czy spisując miesięczne wydatki Związku Kombatantów Polskich, którego był sekretarzem. Kiedy byłam mała, najbardziej lubiłam przesiadywać w jego pokoju, zawsze udostępniał mi swoją świątynię do moich „ważnych” prac – odpisywania na listy, czytania książek, pisania opowiadań. Sam z resztą mocno mnie dopingował w tym, co robiłam. Nauczył mnie pisać listy, w sklepie ze starociami kupił mi szarą maszynę do pisania, był dumny z pierwszych sukcesów literackich i mówił, bym nie przestawała.
Idę do kuchni, zaglądam do szafek. 
Nawet gruba brązowa szklanka jakich wiele to mozaika wspomnień, to jego herbata, którą wypijał o poranku do kanapki z szynką, to przedpołudniowa porcja kawy rozpuszczalnej zalanej niewielką ilością mleka i głośne siorbanie. Nawet mleko… Kiedy byłam mała, wstawałam razem z nim i towarzyszyłam mu przy śniadaniu, zajadając płatki kukurydziane z ciepłym mlekiem, które często przyrządzał. Potem kładłam się do łóżka, by dwie, trzy godziny później wstać i zjeść drugi posiłek, tym razem z babcią. Te poranki starałam się wyłapywać również wiele lat później. Wstawałam, by wypić herbatę w jego towarzystwie, wspólnie pomilczeć albo i zamienić kilka słów. Jako że oboje woleliśmy ciszę i nie lubiliśmy rozmów o niczym, często witaliśmy nowy dzień w milczeniu, które żadnemu z nas nie przeszkadzało. Mi wystarczała sama obecność dziadka i myślę, że tak samo było z nim – lubił ze mną siedzieć, bo nie męczyłam go swoją osobą, szanowałam jego rytuały, nie wdzierałam się w jego codzienność, a raczej cicho się w nią wtapiałam.
Jedziemy z siostrami i kuzynami na działkę dziadków. 
Początek lipca, niezwykle gorący lipcowy dzień, kilka godzin wcześniej odbyła się uroczystość pogrzebowa. Rozkładamy koce, kilkudziesięcioletnie leżaki pamiętające czasy świetności PRL-u, wyciągamy z altanki słomkowe kapelusze  i przy zimnym piwie wspominamy dziadka. Wszystkie jego powiedzonka i zwyczaje, to, jak potrafił nas „zgasić”, jego skrupulatny świat z książkami obłożonymi w szary papier, spisami przedmiotów znajdujących się na działce, zeszytami planów na kolejne lata, bliny z kwaśną śmietaną*, białego malucha, kaszkiety w wersji zimowej i letniej, skromność, pracowitość i hart ducha. Śmiejemy się, zagryzając paluszki i kwaśne kulki czerwonej porzeczki prosto z krzaczka (jeszcze rok temu robił z niej najpyszniejszą galaretkę). Myślę, że to najładniejsze pożegnanie, jakie mógł od nas dostać.
A teraz siedzę w domu i gładząc się po brzuchu, przeglądam fotografie, które robiłam podczas każdej wizyty w Wieluniu, pragnąc zachować ten skrawek świata, który powolutku zmierzał ku końcowi. Mam ich wiele, w tym zdjęcie okularów, malucha, blinów czy biurka, ale przede wszystkim fotografie dziadka w czerwonych szelkach i kaszkiecie, który wydawał się mieć na głowie przez całe dziewięćdziesiąt lat swego życia. Po wakacjach na świecie pojawi się mój syn, który na drugie imię będzie miał właśnie Jan. Pradziadek Jan byłby z tego zadowolony.
* a tutaj tekst poświęcony dziadkowi i najpyszniejszym pod słońcem blinom;
przepis na bliny znajdziecie z kolei w tym poście (ale mi jeszcze nigdy nie wyszły takie, jak powinny); 

 

Czy zdarzyło się Wam, że pijąc kawę czy jedząc lody albo ciasto z rabarbarem, wzbudziliście zdumienie pomieszane z dezaprobatą? Jeśli nie jesteście w ciąży, pewnie nie. Gorzej, jeśli macie widoczny już brzuch.

Odkąd jestem w ciąży, bardzo wzrosła liczba „mądrych” głów dokoła mnie. Jak gdyby brzuch był znakiem, że mam ochotę wysłuchiwać setek kategorycznych uwag pt. „tego nie wolnoooo w ciąży!” i dawał jednocześnie prawo wtrącania się w moje zwyczaje. Nie mówię tu o normalnych uwagach, ale o kategorycznych stwierdzeniach. „W ciąży nie wolno pić kawy” albo „to ty pijesz kawę w ciąży?!” (taaaak, jeśli miałabym wypijać kilka filiżanek dziennie, nie byłoby to wskazane), „w ciąży nie wolno jeść lodów” (taaaak, jeśli są na surowych jajkach, a ilu lodziarzy używa dziś surowych jajek? swoją drogą surowe jajka to odrębny temat), „w ciąży trzeba jeść mięso/nie wolno jeść mięsa/szczawiu/pić soku z malin/jeść surowych ryb”/serów/mleka itp., itd. Ile osób, tyle porad, a te żywieniowe to tylko ich ułamek, bo przecież dochodzą jeszcze uwagi dotyczące stylu życia („w ciąży nie wolno jeździć na rowerze!”, „w ciąży nie wolno pływać w jeziorze”, „w ciąży nie wolno oddychać, bo powietrze takie zanieczyszczone!” – to ostatnie to akurat parodia mojej siostry).

Ciekawe, że nagle brzuch staje się czymś na kształt dobra narodowego i wiele osób czuje upoważnienie do zamęczania ciężarnych swoimi wizjami odżywiania i życia w tym odmiennym stanie. Boję się myśleć, co to będzie, gdy na świecie pojawi się dziecko, ile niechcianych rad, ile krytycznych uwag usłyszę!

Nie mam ochoty tego wysłuchiwać, kiedy potrzebuję wskazówek, to się po nie zwracam do zaufanych osób. Ważna jest dla mnie opinia przyjaciółek, lekarza i kobiet w rodzinie (swoją drogą pokolenie mam ma o wiele normalniejsze podejście do tematu ciąży). Nie interesuje mnie zdanie całego otoczenia, mam swój rozum i nie potrzebuję wszystkich „złotych” rad. I kiedy dociera do mnie kolejna mądrość, krew mnie zalewa, no a przecież „w ciąży nie wolno się denerwować”!  

I wiem, że nie jestem w tym osamotniona – większość znanych mi „ciężarówek” spotyka się z takimi sytuacjami. Bezpośrednią motywacją do napisania tego tekstu była wiadomość od czytelniczki Magdy, która napisała, że moje ostatnie wpisy dają jej dużo otuchy, bo ilość porad, co trzeba, co można, a czego nie, co badać, czego nie badać (och, jak ja to rozumiem!), powoduje, że wariuje, a u mnie zauważa dużo zdrowego rozsądku.

***

Po takim wstępie powinnam umieścić tu przepis na lody, sushi albo chociaż coś z kawą, ale nic takiego nie mam w zanadrzu. Mam za to zapasy szczawiu zebranego ostatnio na Kaszubach i dziś chciałabym podzielić się z Wami prostym przepisem na zakonserwowanie szczawiu na zimę. Przepis znalazłam w jednej z moich ulubionych książek z okresu PRL, małym kompendium przetwórstwa Zdzisławy Skrodzkiej pt. „Kompoty, marynaty, dżemy”.

Pani Zdzisława gościła już kilka razy na łamach blogu w dziale Vintage cooking (z konfiturą morelową i powidłami wiśniowymi – klik i galaretką z czarnej porzeczki – klik). Dzisiaj podpowiada, jak poradzić sobie z dużymi zbiorami szczawiu, by w każdej chwili cieszyć się smakiem zupy szczawiowej. 

PRZECIER ZE SZCZAWIU NA ZIMĘ
1 kg szczawiu, 2 dag soli
Umyte listki młodego szczawiu przebrać, oderwać szypułki, zemleć w maszynce do mięsa, osolić i podgrzać Wlać do butelek i pasteryzować 15-20 minut. w temp. 90 st. C.
Uwagi:
1. przepis w oryginalnym brzmieniu. Oczywiście nie przepuszczałam szczawiu przez maszynkę do mięsa, a zmiksowałam ją w blenderze. Co do pasteryzacji: polecam na sucho, w piekarniku (pamiętajcie o zachowaniu odstępów między słoikami).

2. A tu przepis Aliny Gniewkowskiej z 1929 r. na szczawiową, która pojawia się u nas co sezon.

Szczaw przed pasteryzacją;
2015 to rok, w którym uświadomiłam sobie, że minie jeszcze wiele czasu, nim kupimy szare meble ogrodowe z Ikei, takie, które upatrzyłam sobie już sezon wcześniej. Miałam nadzieję, że kupiony kilka lat temu stary, podniszczony komplet nie przetrwa zimy i z lekkim sercem będę mogła go oddać.
Tymczasem stół, ławka i dwa fotele przeżyły zimę (w odróżnieniu od krzaczka malin, na którego z kolei bardzo liczyłam). Wyszły z niej nieco obdrapane, ale w pełni sprawne. Nie pozostało mi więc nic innego, jak pożegnać się z myślami o szarych pięknościach, tylko przygotować moje straszaki starszaki na kolejny letni sezon. Postanowiłam, że będą szare na wzór kuszących nowości z Ikei, jednak po pomalowaniu farba okazała się wręcz błękitna, co – nie ukrywam – bardzo mi się spodobało.
Po pomalowaniu staroci (luby), po ostatecznym rozłożeniu wszystkich donic i doniczek z bratkami, aksamitkami, słonecznikiem ozdobnym, rozmarynem, truskawkami, drzewkiem laurowym, bluszczem, tujami, bzem, malinami, krzaczkiem agrestu, różnymi rodzajami pomidorków koktajlowych, curry, tymiankiem, lubczykiem, oregano, bazylią, miętą i pigwą (ja) i złożeniu huśtawki ogrodowej* (luby i ja, z przewagą tego pierwszego), nadszedł czas na oficjalne otwarcie sezonu tarasowego.
Inauguracja odbyła się w owocowym gronie, bo przybyła na nią m.in. Śliwka (klik). Na stole pojawiły się lekkie, letnie potrawy: sałatka z młodych ziemniaczków z jajkami przepiórczymi, sałatka z arbuza, fety i czarnych oliwek, zawijasy z cukinii z kremowym serkiem i bruschetty pomidorowo-bazyliowe, z dwukolorowych pomidorów.
StatCounter - Free Web Tracker and Counter