Z ostatniej partii jabłek, które zebrałam podczas wyprawy w „krzaczory” (klik) ugotowałam dla Olusia kompot. Kiedyś byłam sceptycznie nastawiona do wszelkiej maści kompocików, bo kojarzyły mi się ze słodkimi ulepkami, ale pewnego razu  mama przygotowała garnek tego napoju dla Olka.

Z kaszą jaglaną nie miałam miłości od pierwszego wejrzenia, długo  musiałam przekonywać się do jej smaku. Ostatecznie zaakceptowałam ją w kilku miejscach, w słonej wersji: jako część farszu do pieczonych warzywa (wersja z bakłażanem i jarmużem jest tutaj), część składową placuszków czy dodatek do jajecznicy (o jagielnicy Marty pisałam tutaj).

Na dziś przygotowywałam wpis poświęcony kaszy jaglanej, ale w taki dzień potrzeba czegoś więcej niż kremowej jaglanki. Potrzeba ciepłego koca, pod który można się schować i przeczekać złe czasy, kota, który wskoczy na kolana i pocieszy mruczeniem, kieliszka czerwonego wina albo dużej porcji czekolady, która zmiecie z powierzchni ziemi wszystkie smutki, wysuszy pluchę, rozwieje szarość, zdmuchnie głupotę…