
Życie zatacza koło, moja mała Lu siedzi na blacie, tak jak kilka lat temu siedział tu jej starszy brat Olo. Łuskam orzechy na ulubione ciasteczka (klik), w radiu słuchać głos pana Marka N. (a jeszcze niedawno myślałam, że już nigdy to nie nastąpi), a za oknem niestrudzenie sypie śnieg, pierwszy od blisko trzech lat. Zaczynam myśleć, że wszystko się prostuje i ucierając cukier puder z masłem nabieram ochoty na to, by znów coś tu napisać, odświeżyć blog.
Dobrze się składa, bo wczoraj odnowiłam usługę hostingową i wypadałoby coś porobić, by nie mieć poczucia, że wyrzuciło się w błoto 150 złotych. Piję więc kawę, porządkuję myśli i nie mam dla Was absolutnie żadnej anegdotki, które często się tutaj pojawiały i dla których wielu z Was tu zaglądało.
Mam za to takie przemyślenie, że w dobie najlepszych przepisów na najpyszniejsze ciastka, najcudowniejsze obiady i najbardziej zajebiste śniadania, które są superekstrahiper sztosem, eksplozją smaku i gwiazdą hasztagu foodporn na Instagramie, moje mierne umiejętności zachwalania dań blokują mnie. Nie jestem w stanie zachwalać moich przepisów jak przekupka pomidorów na włoskim targu, krzyczeć, że moje jest najpyszniejsze, najszybsze i najlepsze. Mogę zapewnić, że mi to bardzo smakuje i sam fakt, że publikuję jakąś recepturę oznacza, że chcę się nią podzielić – ergo: że jest dobra. Trochę się tu tłumaczę, ale zależy mi na pokazaniu mojego podejścia do jedzenia.
Ostatecznie jedzenie to tylko jedzenie, nie zapominajmy o tym. Jest fajne, sprawia przyjemność, ale kiedy ktoś dostaje publicznie drgawek rozkoszy z powodu “zajebistości” własnej potrawy, nasuwa mi się jedna brzydka, niecenzuralna myśl: “nie zesraj się”.