Noc tak cicha i spokojna, powietrze pachnie słodyczą. Obrzmiały księżyc leniwie zwisa nad miastem. Dwie latarnie naprzeciw moich okien zapalają się i gasną, jakgdyby nie mogły się zdecydować, czy przebić ciemność snopem ciepłego światła, czy pozostawić noc nietkniętą, zupełnie granatową.

Raz na jakiś czas ciszę przerywa szmer przejeżdżającego samochodu. Ale nawet on porusza się spokojniej, bez warkotu silnika, bez pisku klaksonu.

Jestem sama, stoję w oknie, ubrana w koszulę Tomasza i wącham tę noc, tę ciszę, ten granat. To chyba dobra pora na pieczenie bułek, na cichą i powolną pracę drożdży. Ale że nie mam piekarnika, pozostaje mi tylko dumanie. Strumień myśli sączy się leniwie, przypominam sobie różne ciepłe noce: wszystkie te chwile, gdy bywałam w różnych miejscach, a niebo pozostawało niezmienione.

Napiłabym się kawy z dużą ilością mleka, ale pora nie pozwala na spełnienie tej zachcianki. To może wypiję szklankę wody z miodem i cytryną?

Takim napojem co dzień witała nas babcia, to po niej przejęłam nawyk picia cytrynowej wody przed śniadaniem. I choć daleko jeszcze do poranka, mam ochotę na cytrynę i miód; może dlatego, że smakuje podobnie jak ta noc. Słodko i orzeźwiająco.

I tak moje myśli zataczają kółko, wracam do punktu wyjścia: cytryna. Czas nadrobić zaległości.

ŁOSOŚ W CYTRYNOWO-KOPERKOWYM SOSIE

Składniki:

3 dzwonki z łososia małe opakowanie słodkiej śmietanki ok. 2 łyżeczki masła sok i skórka z ? małej cytryny pół pęczka koperku sól i pieprz

Łososia lekko solę i pieprzę, po czym skrapiam go częścią soku z cytryny. Odstawiam go na bok. W tym czasie siekam koperek.

Rozgrzewam patelnię grillową, smażę na niej rybę. W małym rondelku podsmażam na maśle połowę koperku, pozostały sok i skórkę z cytryny, tak by wydobyć aromat tych dwóch składników. Po ok. minucie zmniejszam gaz i wlewam śmietanę. Mieszając sos, pozwalam mu trochę zgęstnieć, po czym doprawiam go solą i pieprzem. Zdejmuję rondelek z gazu i wsypuję doń pozostałą część koperku.

Kładę na talerz usmażonego łososia i polewam go sosem. Podaję z ryżem i lekką sałatą.

Uwaga: koperku nie należy zbyt długo podsmażać, bo traci kolor. Właśnie w celu zachowania jego soczystej zieloności, połowę koperku wrzucam na sam koniec – po zdjęciu sosu z gazu.

Koperek i łosoś, to znane i lubiane połączenie idealne. Jeśli dodać do tego orzeźwiającą cytrynową nutę (która tak dobrze komponuje się z rybami) i wzmocnić kremową aksamitną śmietaną, otrzymamy jedno z pyszniejszych dań rybnych, jakie wymyśliła ludzkość. Takie przynajmniej jest moje zdanie.

„… A po całej powierzchni upalny ranek rozrzucił lustrzane tluste blaski, jak kucharka, która piórkiem umaczanym w maśle smaruje skórkę gorącego placka. (?)
Wiosna niczym wino uderzała do głowy niebu, które
mętniało w odurzeniu i pokrywało się obłokami. Nad lasem płynęły niskie wełniste chmury z obwisłymi brzegami, z których tryskały ciepłe, pachnące ziemią i potem deszcze, zmywające z gleby ostatnie kawałki pokruszonego, czarnego, lodowego pancerza.? *

Lubię piękne słowa i zdania.
Słowa, które dźwięczą w uszach jak muzyka. Wersy, w których każdy wyraz ma swój cel, sens i idealnie harmonizuje się z resztą. Takie są opisy przyrody w opowiadaniach Iwaszkiewicza, tak pisał R. Kapuściński, tak przedstawiał świat B. Pasternak, taka jest ?Pestka? A. Kowalskiej. To trudna do uchwycenia plastyka, melodia linijki, która nakazuje czytelnikowi cofnąć się i smakować zdanie raz jeszcze, najlepiej na głos. Robię tak często.
Kiedyś wierzyłam w to, że będę w stanie spisać wszystkie zdania, które mnie uwiodły. Przepisywałam cytaty z książek, wycinałam fragmenty tekstów z gazet.
Ilość zdań się powiększała,
słowa się spiętrzały,
litery mnożyły?
Porzuciłam moje zmagania, ograniczając się do podkreślania fragmentów godnych głośnego czytania. To smutne, ale ledwie starcza mi czasu na przeczytanie tekstu jeden raz. Nie mogę obracać słów i delektować się nimi tak, jakbym tego pragnęła.


Z resztą nie tylko ze słowami tak jest: tu chodzi o całe życie, o tysiące mglistych chwil, które z czasem się rozmywają… I choćbym nie wiem, jak bardzo się starała: robiła zdjęcia, suszyła kwiaty, przepisywała setki zdań, nigdy nie oprę się nurtowi czasu. Nie mogę zapamiętać każdego smaku, zapachu, obrazu i smacznej ciekawostki, którą przed chwilą wyczytałam w gazecie. I to mnie strasznie boli.

Czasem, kosztem odkrywania nowych smaków czy czytania świeżych zdań, wracam do tych już ?przeżytych?. I tak od blisko sześciu lat, co wiosnę, gdy słońce jest już na tyle wysoko, by ogrzać odsłonięte ramiona, czytam fragmenty ?Pestki?. Otwieram ją w dowolnym miejscu, ponieważ tu nie ma lepszych i gorszych momentów: każde zdanie sprawia, że ciarki przechodzą mi po plecach.

Do smaków, rzecz jasna, też wracam. Dzisiaj, kosztem sernika nowojorskiego, na który ostrzyłam pazurki już jakiś czas, wróciłam do bajecznych muffinów. Robiłam je tutaj już wieki temu, więc ograniczę się do jednej uwagi: to najpyszniejsze mufiny, jakie kiedykolwiek jadłam. Nic nie jest w stanie przebić ciepłego ciasta z cynamonową nutką, kwaśnymi kawałkami rabarbaru i chrupiącą skorupką. Nic!


A skoro już jesteśmy przy rabarbarze, to przejdę do głównego wypieku tego weekendu. To dla niego kupiłam kilogram rabarbaru, to dla niego siedziałam w kuchni, podczas gdy promienie słońca rozbijały się o źdźbła soczystej, świeżo skoszonej trawy?
Rhubarb pie, czyli rabarbarowy paj to efekt modyfikacji przepisu Liski na Cherry pie, które już od dawna krążyło mi po głowie. Co łączy wiśnie i rabarbar? Oczywiście ich kwaśny, lekko cierpki smak. Dobrze byłoby, gdyby łączyła je jeszcze barwa, niestety, jedyny rabarbar, jaki znalazłam na straganach, był zielony? W efekcie moje ciasto wyszło blado. A może inaczej: pastelowo 😉
Nie wpłynęło to na jego smak: paj zachował kwaśny smak rabarbaru, tak pyszny w zestawieniu z kruchym ciastem.

(A o drugiej odsłonie cytrynowego weekendu opowiem innym razem…)


RABARBAROWY PAJ
(oryginalny przepis Liski tutaj)

Na ciasto:
3 i 3/4 szkl mąki
2 płaskie łyżeczki soli gruboziarnistej (albo 1 łyżeczka soli miałkiej,
najlepiej morskiej)
1 i 1/2 łyżeczki cukru
300 g masła
1/2 szkl. lodowatej wody

Na nadzienie:
ok. 1 kg rabarbaru
1 i 1/4 szkl cukru
1/4 szkl mąki ziemniaczanej
szczypta soli

cukier puder do posypania

Z podanych składników zagniatam ciasto. Zawijam je folię i chłodzę ok. godzinę. Następnie wykładam blaszkę (np. 25×37) połową ciasta, które nakłuwam widelcem i podpiekam ok.15 minut w 200 st. C.
W międzyczasie obieram rabarbar i kroję go na małe cząsteczki. Mieszam z pozostałymi składnikami nadzienia.
Na podpieczone ciasto wykładam nadzienie, następnie ścieram na tarce pozostałą część ciasta. Powinno równomiernie przykryć rabarbar, choć u mnie były luki. Piekę kolejne 30-35 minut.
Gdy ciasto trochę ostygnie, posypuję je cukrem pudrem.

Przepis Liski znacznie przerobiłam, jednak idea pozostała ta sama: dwie warstwy kruchego ciasta, a między nimi kwaskowate nadzienie o lekko galaretowatej konsystencji. Pycha!
* oba cytaty pochodzą z ?Doktora Żywago?

Wiosna to

biel, seledyn i żółć. Cytryna to słońce.

A słońca u nas dużo ostatnimi czasy? Świat jaśnieje i lśni, nawet najbardziej zakurzone kąty miasta wydają się bardziej glamour. O okolicach za miastem nie wspomnę ? tam wiosna się całkiem odkryła. Pola zielone, brzozy zroszone młodym, zielonym listowiem, tu i ówdzie pojawiają się białe plamki kwitnącej mirabelki? Co drugi dzień jestem na rowerze i czuję, że ten szał skończy się dopiero jesienią.
Cytryn tez u nas wiele ostatnimi czasy. Jest świeżo, lekko i soczyście.Taki to był…
.
Ale od początku:
od grudnia w kuchennej szafce leżała nowa foremka na wypieki. Foremka z sześcioma prostokątnymi wgłębieniami ? mama nadała im przeuroczą nazwę trumienki. Ja zaś wiedziałam, że wypieki, które powstają w tej foremce pochodzą z Francji, swą nazwę zawdzięczają swemu wyglądowi (przypominają sztabki złota) i określony skład. Ale za Chiny nie byłam w stanie przypomnieć sobie, cóż to za nazwa. Moje internetowe poszukiwania nie przyniosły rezultatów, w związku z czym foremka pozostała incognito, a ja postanowiłam, że dopóki nie przypomnę sobie nazwy tajemniczego wypieku, formy nie tknę. Olśnienie, jak to zwykle bywa w ich przypadku, przyszło nagle. Financiers!*
Zatem forma-już-nie-incognito poszła w ruch. Spośród kilku przepisów na financiers wybrałam cytrynowe. Pełna obaw przystąpiłam do działań.
Dobrze, dobrze, a cóż to za obawy?
Po pierwsze: przeczytawszy przepis odniosłam wrażenie, że financiersy to najzwyklejsze w świecie gnioty. Że ciasto będzie mocno wilgotne, zakalcowate i zjadalne tylko na ciepło. Czyli dokładnie takie, jakiego nie lubię.
Po drugie, brak mączki migdałowej sprawił, że zaczęłam dumać nad sensownością mych działań. Wtem przyszło kolejne olśnienie (tadaaam!) i ? pozostawiając blender w szafce** ? zrobiłam mączkę, ubijając tłuczkiem płatki migdałowe.
Po trzecie, już podczas pieczenia moje financiersy nie pachniały zachęcająco. Mówiąc wprost: one śmierdziały jajkiem! Ani krzty migdałowego aromatu, ni cytrynowej świeżości? Uleciały ze mnie resztki nadziei.
Jednak inteligentny czytelnik domyli się, że nie pisałabym tyle o kulinarnej klapie.
Otóż to!
Potęga financiersów objawiła się z pierwszym kęsem. Najpierw była chrupiąca krawędź (tu, podobnie jak w przypadku drożdżowego z kruszonką mam marzenie, by financiersy składały się z samych krawędzi). Potem aromatyczny, mocno cytrynowy środek. Wewnątrz ciasto okazało się lekkie i puszyste. Na dodatek pachniało cytrusami!
Aha, o mały włos zapomniałabym o drugim cytrynowym punkcie weekendu? Ale o tym może napiszę w kolejnym poście.
(przepis pochodzi z czeluści internetu)
LEMON FINANCIERS
185 g masła, stopionego
1 filiżanka zmielonych migdałów
2 łyżeczki startej skórki cytrynowej
1 1/2 filiżanki cukru pudru
1/2 filiżanki mąki pszennej
6 białek z jajka
dodatkowo: strarta skórka cytrynowa, cukier puder do dekoracji
W misce mieszam delikatnie masło, mielone migdały, skórkę cytrynową, przesiany cukier puder  i mąkę. W drugiej misce ubijam lekko białka (widelcem). Dodaję białka do masy i mieszam do połączenia składników (nie wolno masy miksowac, mieszać zbyt długo).

Natłuszczam formę do finansjerek (albo muffinów) i nakładam łyżką porcję ciasta do każdego wgłebienia. Piekę w 200 st. C. przez  20-25 minut (finansjery mają się zezłocić). Po upieczeniu czekam jakieś 10 minut, aż finansjery lekko przestygną, po czym je wyciągam, posypuję cukrem pudrem i ozdabiam skórka cytrynową.

Uwaga 1: na financiers potrzeba 6 białek; obok tej i tej Pavlovej to dla mnie idealny patent na wykorzystanie nadmiaru białek. Uwaga 2: przyjmuję, że 1 cup = 1 szklanka i życie staje się łatwiejsze 🙂 Uwaga 3: dałam zdecydowanie więcej skrórki z cytryny, a zrezygnowałam z posypywania wypieku cukrem pudrem (było wystarczająco slodkie).

* ciekawe, że financiers ewoluowały w friands, popularne w Australii; czytałam na ten temat m.in. u Agnieszki
** jego poprzednik nie wytrzymał mielenia orzechów na ciasto czekoladowe?