21.09.09: zgodnie z obienicą informuję, że jestem na liscie osób, które zdały egzamin 🙂 pewien etap zakończony, czas pomyśleć nad kolejnym.

Prowadzenie bloga kulinarnego to specyficzna forma działalności, mocno uzależniona od życiowych prądów. Najlepiej się rozwija, gdy w życiu idzie nam dobrze: to wtedy widzimy tysiące szczegółów, które dają radość, czujemy całą gamę zapachów i smaków, mamy ochotę piec, jeść, robić zdjęcia i przelewać smaki na papier*.

A gdy nagle na horyzoncie pojawiają się ciemne chmury, a atmosfera robi się gęsta od stresu, smutków i problemów, odechciewa się jeść, pisać i gotować. Myśl o prowadzeniu bloga kulinarnego wydaje się wtedy śmieszna i niedorzeczna ? pisać o jedzeniu, piec czekoladowe ciasteczka, gdy przez życie przechodzi tajfun? Mój tajfun zmiótł mnie z blogowego życia dwa lata temu.

Wbrew pozorom, za powyższymi słowami nie kryje się nic złego. Nie tonę w stresie, nie umieram ze strachu przed egzaminem, śpię dobrze, jem ze smakiem, nie rwę włosów z głowy, bo wiem, że są w życiu poważniejsze sprawy niż przekroczenie magicznego progu punktowego. Ale mam już trochę dosyć, jestem zmęczona i zniechęcona: paragrafy odkładają się pod powiekami, wylewają się z ust i wyskakują nosem.

Jestem jak balon, napęczniała od nauki. Możliwe, ze po egzaminie ujdzie ze mnie całe powietrze i chwilowo nie będę mieć siły na piękną, gładką i lśniącą noteczkę.**

Tymczasem idę do ogrodu zrobić kolejne okrążenie z kodeksem.

Po drodze zatrzymuję się przy różach.
Najładniejsze są te bladoróżowe. Nawet pachną bladoróżowo.

Zatrzymuję się też przy pomarańczowych plamach pod murem…

Wącham pranie, które suszy się na dworze.
Lubię patrzeć, jak faluje na wietrze.

Dzień jest ciepły, tonie w miękkim, wrześniowym cieple.
Zamykam powieki i pozwalam, by promienie słońca oplatały moje ciało. Dobrze mi.

A niebawem będą orzechy.
Tylko mnie już tu nie będzie.

* a właściwie na monitor;

** uprzedzając Wasze ewentualne pytania o wyniki, umówmy się, że jeśli się nie pochwalę, to oznaczać będzie, że nie zdałam 🙂

Wspominałam niedawno dziadkowy niebieski koszyk pełen skarbów z działki, tymczasem pojawiła się u nas ciocia Bożka (całusy, ciociu!:). Nie z koszykiem, a z dwiema skrzynkami. Nie było w nich poziomek i malin, ale mnóstwo prrrrawdziwych pomidorów*, kilka główek lodowej sałaty, małe bakłażany i brokuły; wszystko to od wujka Jurka i cioci Eli, właścicieli czterech spracowanych dłoni, dwóch szklarni i pary dobrych serc.

Zgłupiałam, z resztą nie tylko ja.
Już na kolację podałyśmy ogromną misę sałatki, na którą składała się niebotyczna ilość malinówek, główka sałaty lodowej, trochę świeżych ogórków, jajko i cebulka. Nie będzie w tym żadnej przesady, jeśli stwierdzę, że to była orgia smaków.
Na śniadanie rzecz jasna też pomidory, pokrojone w grube plastry i okraszone niewielką ilością słodkiej cebuli.
Potem caprese, z bazylią, którą w pocie czoła rozsiewałam na wiosnę i z najbardziej delikatną mozarellą, jaką można dostać w okolicy.

A w przerwach między posiłkami jadłam pomidory zamiast jabłek, wgryzając się w ich soczyste wnętrze i pozwalając, by sok ściekał mi po brodzie. Dawno nie czułam się tak spełniona kulinarnie.

***
Odkąd pamiętam, wuj J. i ciocia E. zawsze obdarowywali nas swoimi plonami. Repertuar darów był zmienny, ale zawsze był w nim jeden element: pomidory. Gdy przyjeżdżaliśmy na ich ranczo**, często wybierałam się do szklarni i podziwiałam długie pasma krzaczków, nakrapiane czerwonymi pomidorami. Już na progu szklarni uderzał w nozdrza ich intensywny aromat***.

Poza szklarnią na ranczu rośnie wiele smakołyków ? rozłożysta grusza, dająca kilogramy delikatnych owoców (choć ja, podobnie jak Aga, wolę te twarde, chrupiące gruszki) czy renkloda, którą latem oblepiają roje spragnionych słodkości os.

Przez jakiś czas wujek hodował króliki, w które wpatrywałyśmy się z siostrą godzinami, podsuwając im do schrupania marchewkę i źdźbła soczystej koniczyny.

A dziś zagryzam wieluńską malinówkę i wspominam wakacje, od których dzieli mnie już kilkanaście lat.

I myślę, że to ostatnia chwila, by zrobić to, co chciałam spróbować od dawna: panzanellę. Już jakiś miesiąc temu mówiłam Basi, że zrobię tę sałatkę, jak tylko dostanę dobre pomidory. Teraz, gdy spadły nam z nieba dwie skrzynie nieziemskich malinówek, nie mam innego wyjścia, jak tylko przyrządzić potężną miskę panzanelli i zjeść ją na obiad. Koniecznie w ogrodzie, koniecznie na słońcu.

Poudaję przez chwilę, że lato jeszcze w pełni, a co!

PANZANELLA:

(przepis pochodzi z ?Jamie?s Italy?, z moimi zmianami)

Składniki (na 2 duże porcje):

1 strąk czerwonej papryki
1 strąk żółtej papryki
300 g czerstwego chleba pszennego
? kg najlepszych pomidorów, jakie możesz dostać
pół garści kaparów z zalewy
1 mała cebula (najlepiej biała, bo najdelikatniejsza)
1 garść bazylii

a na dressing:

1 łyżka octu z czerwonego wina (ja dałam truskawkowy)
4 łyżki oliwy
1 malutki ząbek czosnku
sól i pieprz

Paprykę opiekam równomiernie ze wszystkich stron. Gdy skórka sczernieje, wkładam strąki do torebki foliowej, po czym ją zawiązuję i odkładam worek na bok.

W tym czasie pozbawiam chleb najtwardszej skórki i kroję w dużą grubą kostkę. Nagrzewam patelnię i przyrumieniam grzanki ze wszystkich stron. Pomidory kroję w grubą kostkę (nie odsączam soku), a cebulę w piórka. Wyciągam papryki z woreczka i obieram je ze skórki, po czym kroję na niewielkie paski.

W dużej misce mieszam pomidory, cebulę, kapary, paprykę i grzanki.
Przygotowuję dresing: łyżkę octu mieszam z 4 łyżkami oliwy, zmiażdżonym czosnkiem, solą i pieprzem. Mieszam z resztą składników, podaję od razu.

Uwagi:

1. Jamie dodał do panzanelli jeszcze anchovies, z których ja zrezygnowałam, bo nie lubię, gdy ich smak zagłusza resztę składników. W książce jest także mowa o rwaniu chleba, ale ja wolę równe, ładne grzaneczki! I jeszcze jedno ? papryki opalałam nad gazem. Trochę pracy z tym było, ale – z drugiej strony – podglądanie, jak płomień pozostawia czarne smugi na jędrnej papryce, bardzo mi się podobało, to zajęcie porównywalne z wpatrywaniem się w płomyk świecy. Wycisza i uspokaja, to taka? medytacja dnia powszedniego.

2. A sałatka jest genialna, po raz kolejny sprawdza się zasada, że to, co proste jest najlepsze. Kluczem do sukcesu są słodkie, delikatne pomidory i świeżutka bazylia. Dressing, zmieszany z sokiem pomidorowym powoli wnika w grzanki, które nasiąkają aromatem sałatki, pomidory rozpływają się w ustach, a aromat bazylii nadaje całości świeżości.

P o e z j a. Serio.

* prawdziwe pomidory to takie warzywa, które mają smak i zapach; są słodkie i delikatne, a skórka sama z nich schodzi? w markecie ich nie spotkasz;

** nie wiedzieć czemu, tak mówi się w naszej rodzinie o gospodarstwie wujostwa, co mi się z resztą b. podoba, bo brzmi niecodziennie i oryginalnie;

*** chyba mogłabym mieć perfumy o zapachu pomidorowego krzaczka ? rozpryskiwałabym je zimą i marzyła o misce miękkich, słodkich pomidorów;

Nieubłaganie zbliża się jesień. W głębi duszy się z tego cieszę, bo lubię tę cichą przemianę, jaka dokonuje się w przyrodzie u schyłku lata. Ciepło letnich dni powoli gaśnie, promienie są coraz niżej, a głęboka, przebrzmiała zieleń roślinności przechodzi w beże i brązy.

A potem pustoszeją pola. Powoli cichnie warkot kombajnów, znikają ostatnie bele siana. Odsłania się czarna, wilgotna ziemia. Chwilami, gdy czuję jej ciężki zapach, mam ochotę klęknąć i wdrapać się paznokciami w jej wnętrze* by czuć jej miękkość i siłę.

I te się wrony… Siadają na akacjach przy bramie i kraczą od bladego świtu. Dzień, w którym po raz pierwszy wyrywa mnie ze snu posępne kraaa kraaaaaa to dla mnie pierwszy dzień jesieni. Nawet trochę to lubię.

I jak to jest, że po pierwszym września powietrze ma całkiem inny zapach niż to sierpniowe? Pojawia się w nim chłodna nuta – pewnego rodzaju bolesna rześkość, która kłuje w nozdrza, jeśliby wziąć głębszy oddech.

A gdyby o poranku spróbować wejść w schłodzone rosą źdźbła trawy, stopy zmarzną momentalnie i trzeba będzie co najmniej jednego kubka gorącej herbaty, by się ogrzać. Bo choć słońce bardzo się stara i wytęża wszystkie siły by grzać tak, jak w sierpniu, to jednak szybko daje za wygraną i słabnie.

Jesień to także wstęga szarego dymu, która oplata okolicę. Lubię jego zapach ? w połączeniu z aromatem ziemi i krakaniem wron tworzy bardzo nastrojową całość.

I wreszcie jesień to gruszki zbierane prosto z drzewa.

Lubię gruszki, bo ładnie brzmią, ładnie wyglądają i smakują. Ze względu na fakturę ? miękkość i delikatność ? uważam je za najbardziej kobiecy owoc. W odróżnieniu od twardych jabłek, gruszki łagodnie poddają się moim zabiegom, są cierpliwe i uległe.**

Przedwczoraj zerwałam z drzewka ostatnie owoce. Wczoraj upiekłam tartę. Zjadałam ją na werandzie, w cieple wrześniowego popołudnia, ciesząc się ostatnimi przebłyskami lata.

Dziś obudziła mnie szarość.

TARTA Z GRUSZKAMI I CZEKOLADĄ

Składniki:

porcja kruchego ciasta wg mojego przepisu

na farsz (podaję za Hanią z GP, z moimi modyfikacjami):

115 g startej czekolady deserowej 4 gruszki 125 ml śmietany kremówki 2 jajka 3 łyżki stołowe cukru trochę soku z cytryny

Przygotowuję kruche ciasto (wg podlinkowanego przepisu). Wykładam nim formę o średnicy 25 cm i podpiekam 15 minut w temp. 200 st. C.

W czasie, gdy ciasto się podpieka, obieram gruszki, przecinam ja na pół i usuwam gniazda nasienne. Nacinam wzdłuż na cienkie plasterki i skrapiam sokiem z cytryny, by nie sczerniały. Śmietanę mieszam mikserem z jajkami (najpierw miksuję jajka, by białko złączyło się z żółtkiem, następnie chwilkę mieszam je ze śmietaną).

Na podpieczony spód wysypuję tartą czekoladę. Na czekoladowej warstwie układam połówki gruszek. Jajeczno-śmietanową masę wylewam dokoła gruszek, uważając, by nie zalać od góry owoców. Wystające wierzchołki gruszek posypuję brązowym cukrem.

Piekę przez kolejne 30 minut w temperaturze 180 st. C.

Uwagi:

1. Hania, która podała przepis na GP uprzedziła, że ciasto zrobione wg podanej receptury jest miękkie. W związku z tym, zrobiłam kruche wg mojego przepisu, podpiekając uprzednio spód (zawsze to robię).

2. Wg mnie czekolady mogłoby być tu trochę mniej (choć domownicy na jej nadmiar nie narzekali 😉 Zmniejszenie ilości czekolady uwydatniłoby smak gruszek, a na tym smaku zależy mi najbardziej.

3. Tarta zniknęła od razu. I wcale się nie dziwię, bo płynna czekolada w połączeniu z delikatną gruszką tworzy fantastyczny duet. Zarówno gruszka, jak i czekolada, rozpływają się w ustach, dzięki czemu ich smaki idealnie się przenikają. Lekki kontrast dla tej miękkości tworzy kruche, mocno maślane ciasto.

Pyszna sprawa!

* pamiętacie jedną z bohaterek ?Stu lat samotności?, która zjadała garście ziemi? Ta scena najmocniej utkwiła mi w pamięci, jest w niej jakaś siła;

** nie sugerujcie się tym opisem, moim modelem kobiecości nie jest uległa, cierpliwa i łagodna kobietka, ale – jak by nie było ? kobiecość kojarzy się z takimi właśnie cechami;

*** I bardzo chciałam podziękować Ally za: i miłe słowa. To bardzo miłe…:)