Szalony, szalony czas.

W ciągu trzech dni zdążyłam pokonać ponad 1200 km, zerknąć na jesień w północnej, centralnej i południowej Polsce. Zdążyłam zjeść babcine kluski ziemniaczane ze skwareczkami*, szaszłyk z zapiekanymi ziemniaczkami i pewną rybę. Nie zdążyłam zrealizować moich planów, ponieważ Ważniejsza Sprawa nieoczekiwanie pochłonęła moje wymuskane zamierzenia?

Siedzę w pociągu relacji Zakopane-Gdynia.

Za mną przepakowywanie, pośpiech i bieganina; jestem szybsza niż liście, które obijają się o szyby gnającego pociągu. Przed oczyma migają mi kolejne stacje, mijam plamki zieleni na morzu żółci, trawy, które od wpływem wiatru kładą się miękko na ziemi, wzburzone wody i smagane wiatrem drzewa.

Jadę w towarzystwie wichury, chrapiącego pana i pulchnej pani, która wygląda jak dziewczyna z okładki książki Colette, tyle że trzydzieści lat i tyleż samo kilogramów później. Ma ciemne, lekko pofalowane włosy i maźnięte czerwoną szminką usta. Wertuje jakieś tajemnicze karteluszki, zagryzając lekturę moimi ulubionymi żelkami.

Jadę z nowym, pięknym laptopem (na którym właśnie piszę), z obawą przed dzisiejszą bieganiną po urzędach, z lekkim strachem przed jutrzejszym dniem i z dwiema dobrymi nowinami.

Pierwsza dotyczy Peggy i Tygodnia Pisania Listów. Otóż Karola chce komuś podarować śliczną papeterię (po więcej szczegółow zapraszam tu).

Druga dobra wiadomość w zasadzie też dotyczy Peggy ? dziś ruszyła Bajeczna Fabryka (której założycielką jest właśnie Peggy vel Karolina). Jestem raczej jej członkiem wspierającym, aniżeli aktywnym działaczem, ale polecam Wam tę stronę! Po więcej szczegółów zapraszam tu:

Ja zaś wracam do podróżnej medytacji, czyli do spoglądania przez okno, pośród chrapania pana obok i ciamkania podstarzałej Colette.

Dzień powoli jaśnieje. Jak przyjadę do domu, pokażę Wam przepyszną rybę.

SOLA W CHRUPIĄCEJ SKORUPCE

Składniki:

1 spory filet z soli albo innej białej ryby o delikatnym mięsie 1 czubata łyżka masła – można zastąpić je oliwą 1/2 szklanki startego parmezanu 1/2 szklanki bułki tartej 2 zmiażdżone ząbki czosnku sól i pieprz, do smaku

Blachę do pieczenia wykładam pergaminem. Układam na nim lekko posolony i popieprzony filet (powinien być jak najmocniej odsączony z wody, inaczej ryba podczas pieczenia podejdzie wodą). Na wierzchu ryby rozsmarowuję masło (robiłam to dłońmi, masło nie pokryje idealnie zimnej ryby, ważne, by po prostu było na jej powierzchni). Jeżeli używam oliwy zamiast masła, wystarczy skropić powierzchnię ryby tym tłuszczem.

W miseczce mieszam bułkę tartą, parmezan i zmiażdżony czosnek, lekko pieprzę mieszankę, po czym rozkładam ją na wierzchu ryby. Ugniatam skorupkę dłońmi, by przylegała do ryby.

Piekę w 185 st. C., aż wierzch będzie rumiany. Trwa to różnie w zalezności od wielkości ryby (15-25 min.), mi pieczenie zajęło 20 minut.

Podaję z pieczonymi ćwiartkami ziemniaczków i sosem majonezowo-jogurtowym.

Uwagi:

1. pomysł na panierkę wyczytałam kiedyś u A. Kręglickiej. Taką skorupkę można wzbogacać o ulubione przyprawy (suszoną słodką paprykę, płatki chili dla wielbicieli mocnych wrażeń, curry dla uzyskania odrobiny egzotyki czy np. zioła prowansalskie, które doskonale pasują do ryb), można wrzucić do niej posiekaną natkę pietruszki, koperek i inne dodatki.

2. Upieczona w ten sposób ryba zachowuje swą delikatność i miękkość, dzięki czemu stanowi przyjemny kontrast dla złotej i chrupiącej skorupki. Dzięki czosnkowi jest aromatyczna, a z chrupiącymi ziemniaczkami i delikatnym sosem stanowi parę idealną.

Nawet moja najmłodsza siostra, która ryb szczerze nie lubi, wsunęła całą porcję i żałowała, że ryby było tak niewiele.

3. Jako że sola to bardzo delikatna ryba, miałam problemy z jej wyciągnięciem: filet się rozpadał, dlatego rozkładałam ją małymi porcjami. Wbrew moim obawom skorupka w ogóle się nie rozwalała (pewnie za sprawą zapieczonego parmezanu).

* kluski śląskie to – obok blinów zjadanych z chrupiącym boczkiem i jajkiem sadzonym – mój kulinarny nr 1, mogłabym je jeść do końca życia 🙂

Chyba za dużo tej szarości ostatnimi czasy… Mgiełka ciemności zasnuła mi myśli. Ogrzewam się kieliszkiem czerwonego wina – lepiej smakowałoby w towarzystwie goździków, cynamonu i plastra pomarańczy, ale cóż, nie chce mi się nic robic w tym kierunku.

Dziś rozpływam się na kanapie jak kostka lodu na ciepłej dłoni. Jestem, ale jakby mnie nie było, przerzoczysta i nienamacalna. Zdobywanie świata, poszerzanie horyzontów zostawiam na następny dzień, dziś ograniczę się do kanapowej wegetacji.

Najchętniej zamieniłabym się w kota Bonifacego** i osiadła na ciepłych kaflach kuchennego pieca, wąchając tajemnicze zapachy z babcinych garnków i mrucząc pod nosem „niebiański jest ten koci żywot”. Mogłabym jeszcze upiec bułeczki albo czekoladowe ciasto, bo to właśnie przygotowywanie tych potraw działa na mnie kojąco.

Lepienie kotlecików też koi. Nabieram masy w dłonie, lepię kulkę, spłaszczam kulkę, obtaczam ją w bułce tartej, odkładam na tacę. Kolejna kulka, spłaszczam, obtaczam, odkładam. Kulka, spłaszczam, obtaczam, odkładam. Kulka, spłaszczam…

PLACUSZKI ALOO GOBI

(porcja na 3-4 osoby)

Składniki:

1 nieduży kalafior, podzielony na różyczki 4 duże ziemniaki 1 cebula 1 suszona papryczka chili, pokruszona (albo 3/4 łyżeczki chili w proszku) 1 lyzeczka kuminu 1 łyżeczka kurkumy 1/2 łyżeczki ziaren gorczycy 2 łyżeczki garam masali 3 łyżki oleju 3 cm świeżego imbiru (startego albo posiekanego) 1 kajzerka, namoczona w wodzie i dokładnie odciśnięta 2 roztrzepane jajka sól do smaku bułka tarta do obtaczania kotlecików olej do smażenia

Różyczki kalafiora lekko solę i gotuję na parze. Ziemniaki obieram, kroję na mniejsze częsci i gotuję, aż będą miękkie.

W międzyczasie rozgrzewam olej, wrzucam nań ziarna kuminu i gorczycy i przez kilkanaście sekund prażę. Dodaję posiekaną cebulkę, imbir. Trzymam na ogniu, az cebulka się zeszkli. Ugotowane ziemniaki i kalafiora przekładam do miski, dodaję bardzo dobrze odciśnięta bułkę (nie moze być wodnista, bo kotleciki się rozplyną) i rozgniatam wszystkie składniki. Nie miażdżę ich na papkę, ponieważ chcę, by smak i faktura kalafiora był wyczuwalne. Gdy uzyskam pożądaną fakturę, dodaję garam masalę, papryczkę chili, sól i jajko, dokładnie mieszając składniki.

Z tak przygotowanej masy lepię kotleciki, obtaczając je w bułce tartej. Gotowe do smażenia kotlety ukaldam na desce. Gdy wszystkie będą gotowe, rozgrzewam na patelni olej i smażę je partiami po kilka minut z każdej strony (aż będą rumiane i chrupiące).

Kotleciki podaję ze zsiadłym mlekiem albo chłodnym jogurtem.

Uwagi:

1. placuszki to mój pomysł. Od dawna miałam ochotę na małgosine kotleciki kalafiorowe, a że po głowie chodziło mi też aloo gobi, postanowiłam połączyć dwa przepisy w jednej potrawie. W rezultacie wyszły mi swojskie placuszki o orientalnym posmaku. Mają one delikatną fakturę, są puszyste i rozpływają się na podniebieniu, tylko tu i ówdzie trafi się kawałek kalafiora. Ale ich smak daleki jest od delikatnosci, bo pełne są mocnych smaków: chili, garam masala, kumin…

2. Jestem zdania, że jeżeli coś zawiera w sobie kalafior i miękkie, delikatne ziemniaczki,nie moze być niedobre. Jesli dodac do tego trochę egzotyki, powstaje całkiem miły i ciekawy obiad. Dodatek chłodnego kwaskowatego nabiału (vide: kefir, zsiadle mleko) jest dla mnie niezbędny, bowiem chłodzi język zbombardowany intensywnym smakiem egzotycznych przypraw.

3. Co do przypraw: jakiś czas temu zaopatrzyłam się w wiele egzotycznych smaków i powoli się do nich przyzwyczajam, umieszczając je w dipach, w panierkach czy winegretach. Dla podniebienia wychowanego na ziołach prowansalskich, tymianku i kminku to ciekawa odmiana.

* pamiętacie „Przygody kota Filemona”?

Lubię zapach mojego pokoju w P., gdy zaczynają grzać kaloryfery. Kojarzy mi się z łańcuszkiem wieczorów przy książce i kubku herbaty.

Lubię zimny oddech jesieni o poranku. Przypomina mi chłodne ranki, gdy zbierałam się do przedszkola. Wyskakiwałam z łóżka i przy pomocy maminych rąk wbijałam się w sztywne szarobure rajstopki, obowiązkowo naciągnięte po same pachy*. Dwie rzeczy sprawiały, że łatwiej opuszczałam ciepłe łóżko: ciekawość, jakie kanapki zaserwują dziś panie w przedszkolu i wizja gorącej bawarki, którą podawano nam na śniadanie.
Chciałabym znaleźć się znów w moim przedszkolu. Usiąść przy krześle z muchomorkiem, ułożyć kredki w swojej szafce i zastanawiać się, kto ukradł moją ulubioną temperówkę w kształcie telewizora.

Lubię przeglądać moje stare wiersze i z nieskładnych wersów wyłapywać zapomniane metafory. Odkurzać zapomniane zwroty, którymi niegdyś chętnie się bawiłam. Czasem jakiś drobiazg wywoła we mnie jesienny zalew nostalgii:

Jesienna miniatura

siwa dekadencja
pana w czarnym płaszczu

zalotne spojrzenie wróbla

owinięte tytoniową
wstęgą nieba

Lubię czuć w kieszeni płaszcza parę kasztanów. Przewracam je w dłoniach – tak, jak plażowe kamyki latem. Lubię lśniącą gładkość i nieskazitelny połysk kasztanów. Gdy byłam mała, rozłupywałam je i probówałam zjeść zielonkawy środek, łudząco podobny do pistacji. Zawsze strasznie mnie bolało, że tak śliczne i apetycznie wnętrze nie daje się skonsumować. I wtedy, mając kilka lat, dzięki kasztanom poznałam ważną prawdę o życiu: to, co ładne, nie zawsze jest zjadalne. I często rozczarowuje.

Lubię szare swetry o grubym ściegu, takie z dużymi golfami. Stanowią dla mnie kwintesencję jesieni.

Zupa dyniowa to też czysta jesień, ale jest w niej więcej słońca niż deszczu.

I więcej ciepła niż w szarym swetrze.

I dużo więcej smaku niż w lśniącym kasztanie.

BAWARSKA ZUPA DYNIOWA

(przepis pochodzi z nowego numeru Kuchni)

Składniki (na 4 porcje jako danie główne, na 8 jako pierwsze danie):

1 dynia (ok. dwukilogramowa)
1 srednia cebula
1 pietruszka
1 marchewka
1/3 selera
po 2 łyżki masła i oleju
1 łyzka świeżo startego imbiru
ok. 1 l bulionu
2 ząbki czosnku
4 kromki pszennego chleba
150 g wędzonego boczku

Dynię obieram, wydrążam i kroję w kostkę (nie musi być to drobna kostka). pozostałe warzywa obieram i kroję na drobne cząsteczki.
W dużym garnku topię olej i masło, wrzucam warzywa (bez dyni) i imbir, lekko je solę i podsmażam chwilę. Następnie dodaję dynię i smażę ok. 5 minut, mieszając co chwila mieszankę. Następnie zalewam warzywa bulionem którego winno być tyle, by przykrył warzywa.

Pozostawiam zupę na małym ogniu i gotuję ok. pół godziny (aż dynia będzie się rozpadać). W tym czasie robię grzanki, podsmażając kromki chleba na patelni. Gdy grzanki będą gotowe, ściągam je z patelni i nacieram czosnkiem. wówczas kroję je w kostkę (ale można je podac w całosci).

Boczek kroję w kostkę i smażę, aż uzyska pożądaną chrupkość (my lubimy twarde skwarki).

Gdy zupa bedzie gotowa, ściągam ją z gazu i miksuję na krem. Doprawiam solą i DUŻO pieprzę.
Podaję z boczkiem na wierzchu i z czosnkowymi grzankami.

W komentarzach wiele z Was napisało, ze nie lubi dyni. W tym roku miałam pierwsze spotkanie z tym warzywem i wiem jedno: DYNIA WYMAGA WYRAZISTYCH DODATKÓW. Duzo pieprzu, slonego boczku czy aromatycznych przypraw (kmin, chili, harissa) – inaczej będzie mdława i nieciekawa. W planach mam pokazanie Wam jeszcze jednej, ostrzejszej zupy z dyni, moze któraś z Was przekona się do tego – sympatycznego skądinąd – warzywa!

Uwagi:

1. tak, zupa powstała z jednej z naszych dyń, które taszczyłam ze sobą do Gdańska. To moje drugie (po innej zupie) spotkanie z tym uroczym warzywem, z którego z resztą byłam b. zadowolona.**
Moje zmiany przepisu z Kuchni polegały na rezygnacji z dodatku białego wina, poza tym postępowałam mniej-wiecej zgodnie z recepturą.

2. Bawarska zupa dyniowa, mimo swej ciężkiej nazwy, okazała się delikatna w smaku. Dodatek imbiru dodał jej trochę ostrości, a chrupiący boczek i czosnkowe grzanki – charakteru.

3. Jak każda zupa-krem jest bardzo rozgrzewająca. Polecam ją na szare, zimne dni, gdy w domu chłód, a kaloryfery milczą.

* niestety, nawyk ten pozostał do dziś – w rajstopach czuję się dobrze jedynie, gdy sięgają mi niemal po pachy 🙂

** w P. zostało jeszcze kilkanaście dyń, w tym dwie ponad dziesięciokilogramowe. Niech no tylko tam zawitam, to się z nimi rozprawię!