/ Witam w kolejnej odsłonie Vintage Cooking, mojego cyklu poświęconego starym, starszym i najstarszym przepisom. Niewtajemniczonych zapraszam tutaj, zaś wtajemniczonych i zainteresowanych do lektury 🙂 /

Dawno, dawno temu, kiedy byłam małym dziewczęciem, styczeń pachniał pączkami. Lubiłam ten słodkawy, lekko waniliowy zapach rozgrzanego tłuszczu, podobnie jak aromat frytek na Dworcu Zachodnim w Warszawie. I choć dziś moje gusta zapachowe mocno ewoluowały, a woń spalonego oleju kojarzy mi się tylko z dworcowym brudem, to wspomnienie domowych pączków budzi we mnie tęsknotę za domem, mamcią i wiśniami w słoiku.
 .
Przez lata mój udział w przygotowywaniu pączków ograniczał się do posypywania ich cukrem pudrem. Potem uważnie oglądałam każdą sztukę w nadziei, że uda mi się dostrzec, który pączek ma najwięcej nadzienia. A liczyło się tylko z kwaskowate nadzienie wiśniowe, marmolada mogłaby dla mnie nie istnieć. Najlepsze były mocno przyrumienione, lekko chrupiące pączki – koniecznie w ilościach hurtowych.
Jakiś czas po pączkach pojawiały się faworki. Talerz faworków, posypany obficie cukrem pudrem, potrafił zniknąć w kilka minut, a i tak ciągle było nam   m  a  ł  o .
A potem poszłam na studia i skończyły się słodkie lata. Mamcia co prawda mroziła mi porcję wiśniowych pączków, więc gdy przyjeżdżałam do domu, mogłam skubnąć trochę słodkości, ale to już nie było to, bo omijał mnie rytuał smażenia.
.
W Sopocie odkryłam substytut domowego pączka. W małej cukierni na początku ulicy Monte Cassino, obok śmierdzącego baru, smażono kilka rodzajów pączków. Moim faworytem, ze względu na brak odpowiednio kwaśnego nadzienia w wiśniowych, stały się pączki z nadzieniem różanym, obtoczone w płatkach migdałów. Dobre były również te z adwokatem, ale one już miały bardziej fabryczny smak. Z czasem w pączkach było coraz mniej marmolady, a płatki migdałowe, które kiedyś otulały całe ciastko, nieudolnie okrywały jego czubek. Cukierenkę zamknięto i już myślałam, że to koniec, że czas rozpocząć kolejne poszukiwania Pączka Przyzwoitego (bo Idealny to tylko w domu!), gdy okazało się, że cukiernię poszerzono i wyremontowano. Z ciasnej klitki przeistoczyła się w ładne, stylowe wnętrze. I nadal sprzedają tam różane pączki.
 .
Niestety z Wrzeszcza do Sopotu jest kawałek drogi, więc w sobotę rano nie da się wyskoczyć po pączki do kawy. A że nie mam jeszcze na tyle odwagi i chęci, by usmażyć własne pączki lub faworki, sięgam po kolejny substytut smażonych słodkości. Przypomniało mi się bowiem, że na fali rozmów o cyklu Vintage cooking, Tomasz wspomniał o przyrządzie do smażenia, który przywiózł sobie z Nowego Targu na pamiątkę pierwszych kolonii*.

Wydobyłam więc przyrząd z szuflady, rozgrzałam olej w rondelku i przystąpiłam do smażenia rozetek, bo o nich dziś mowa. Zrobiłam ciasto z polowy porcji podanej w przepisie na opakowaniu przyrządu, mimo to wyszła mi górka chrupiących gwiazdek. Górka bez trudu zniknęła, bo efekt mojego noworocznego smażenia był naprawdę pyszny. Rozetki są słodkie, chrupiące, a smakiem i strukturą przywodzą mi na myśl faworki, wafelki i zrumienione części gofrów.
Zatem prezentuję coś dla leniwców, którzy mają daleko do dobrej pączkarni, a kawałek sobotniego popołudnia chcieliby spędzić na smażeniu staroświeckich gwiazdek.

Studzienki drogowe miłosiernie wessały prawie całą szarą breję, w jaką przeistoczył się pierwszy śnieg, z którego kiedyś tak bardzo się cieszyłam. Idę przez miasto i zastanawiam się, ile brzydoty i brudu człowiek jest w stanie wytrzymać, ile brudnych płyt chodnikowych przejdzie, ile śmieci, które wyłoniły się ze stopionych zasp zniesie nim eksploduje. Czy amerykańscy naukowcy obliczyli, po ilu dniach ciemności i zimna myśli człowieka stają się ciemniejsze i przechodzi on w stan wegetacji pod hasłem ?byle do wiosny??

Idę przez poszarzałe miasto bladych twarzy i zastanawiam się, jak udało mi się przeżyć czas, kiedy ciemność skradała się pod okno już o 15.00. Dziś, kiedy słońce zachodzi o 16.00, ta dodatkowa godzina światła jawi mi się jak jakaś superpromocja od matki natury- ?tylko u nas 1 godzina światła więcej, za darmo!?, jak dodatkowe ciastko przechwycone podczas podwieczorku w przedszkolu albo bukiet stokrotek otrzymany zupełnie bez okazji.
Śledzę więc (w internecie) zachody słońca i świadomość, że z każdym dniem zachodzi ono co najmniej minutę później, działa na mnie kojąco. Zanim jednak napłyną ciepłe sierpniowe wieczory przetykane piskiem jaskółek, minie jeszcze trochę czasu. Dlatego stosuję drobne chwyty, które potrafią znokautować szarość ? niespieszne sobotnie śniadanie, książka, w której chciałoby się podkreślić niemal każde słowo, miseczka warzyw z kokosową nutą.

WARZYWNE CURRY NA SZYBKO

1 czubata łyżeczka curry w proszku (można też użyć zielonej pasty curry, wówczas daje się jej więcej)
1 płaska łyżeczka kuminu
1/4 łyżeczki chilli w proszku (lub w płatkach)
kawałek świeżo startego imbiru (ok. 1 łyżeczka)
2 liście limonki kaffir (opcjonalnie)
olej do smażenia
sól
1 średnia cebula
1 ząbek czosnku, zmiażdżony
mieszanka dowolnych warzyw ?
– u mnie: brokuły (3 szklanki), marchewka (3 sztuki), zielona papryka (1 sztuka)
1 mała puszka niesłodzonego mleka kokosowego
Na głębokiej patelni rozgrzewam olej, wrzucam nań kumin i chilli, smażę chwilę, aż z przypraw wydobędzie się aromat. Następnie dorzucam do przypraw drobno pokrojoną cebulę i czosnek. Lekko solę i podsmażam, aż cebula zmięknie. Przesuwam zawartość patelni na bok i wrzucam warzywa (brokuły podzielone na małe różyczki, marchewkę pokrojoną w plastry, paprykę w kwadraty). Podsmażam chwilę warzywa, dorzucam curry, liście limonki i imbir, przykrywam pokrywką. Duszę warzywa, aż stracą twardość (można dolać odrobinę wody). Trwa to około 10-15 minut.
Następnie wlewam na patelnię mleko kokosowe, dokładnie mieszam i duszę kolejny kwadrans.
Gotowe curry podaję z brązowym ryżem.

Uwagi:

1. O ile się nie mylę, to Nigella ma w swej książce przepis na ?curry in  a hurry?- ja co prawda z tego przepisu nie skorzystałam, ale moje szybkie curry skojarzyło mi się z nazwą tamtego.
2. To curry jest typowym daniem wymykającym się z ram przepisów ? wystarczy kilka bazowych składników i możemy wyczarować ciekawszą wersję warzyw na obiad. Za bazowe składniki uważam w tym przypadku mleko kokosowe, curry i czosnek. Reszta może się zmieniać. Zamiast brokułów można poszaleć z kalafiorem, można też dobrać warzywa kolorami (najłatwiej chyba będzie z żółtym i zielonym). Najlepszym dodatkiem wydaje mi się tu ryż, choć jestem w stanie wyobrazić sobie to danie z kuskusem czy chrupiącą bagietką.

 / Witam w kolejnej odsłonie Vintage Cooking, mojego cyklu poświęconego starym, starszym i najstarszym przepisom. Niewtajemniczonych zapraszam tutaj, zaś wtajemniczonych i zainteresowanych do lektury 🙂 /

Niedziela. Rytmiczny stukot tłuczków do mięsa odmierza czas do obiadu, a przez uchylone kuchenne okna sączy się zapach smażonych kotletów schabowych. Czasem przez chmurę aromatu schaboszczaków przebije się słodki zapach drożdżowego ciasta.

O tym, że niedziela zawsze wydawała mi się bardziej mięsna niż pozostałe dni tygodnia już kiedyś pisałam. Ale niedziela to jeszcze desery. O ile w tygodniu po obiedzie raczej nie ma co liczyć na deser, o tyle w dzień święty można trochę pogrzeszyć. Szarlotki, serniki i lody to chyba najpopularniejsze pozycje na liście niedzielnych słodkości. I choć tradycja pełnego obiadu składającego się z zupy, drugiego dania i deseru powoli zanika, to najczęściej w niedzielę można się spodziewać powrotu do dawnych zwyczajów. Najlepiej pamiętam desery u dziadków – szybkie i łatwiejsze w wykonaniu niż ciasta (które z kolei stanowiły samodzielny posiłek, bo jadło się je do przedpołudniowej kawy).

Desery układały się u nas wedle pór roku. Latem biegałyśmy z siostrą do Kamy (Kamila po dziś dzień prowadzi sklep spożywczy tuż obok bloku dziadków) po lody Calypso, te śmietankowe i kakaowe. W domu rozkładało się je na talerzyki, okraszało truskawkami, a dorośli polewali je jeszcze alkoholem*. Gdy kończył się lodowy sezon, zaczynał się czas kisieli. Babcia robiła je z malin, jagód i soków owocowych. Lubiłam kożuch, który powstawał na lekko przestygniętym kisielu**.

Były wreszcie i galaretki. W mniej wysublimowanej formie zalewało się maliny/jagody/truskawki różową galaretką i podawało w szklanych miseczkach, których zawsze było za mało, w związku z czym powstawała konieczność dołożenia innych, niepasujących do całości naczyń. Rozbudowana wersja galaretowego deseru wymagała znacznie więcej pracy. Najpierw przygotowywało się dwa, trzy kolory galaretek, kroiło się je w kostkę i umieszczało w szerokich szklanicach. Miałam swoją ulubioną szklankę z automobilem, reszta naczyń nie miała obrazków. Potem babcia ubijała w niebieskiej misce prawdziwą, superkaloryczną, śmietankę i umieszczała śmietankową górkę w każdej ze szklanek. Najgrzeczniejsi dostępowali przywileju oblizania miski po bitej śmietanie. Teraz wystarczyło tylko posypać desery rodzynkami oraz wiórkami gorzkiej czekolady i można było zanurzać łyżeczkę w deserze.

I kiedy w sobotę przyszła do mnie na obiad siostra, po rodowej czosnkowej pojawił się na stole właśnie t e n deser, nasza niedzielna galaretka z bitą śmietaną. Magda siekała czekoladę, ja ubijałam śmietanę, a wspomnienie szklanki z automobilem odżyło z gwałtowną siłą.
Nie jadłam tej galaretki od lat.

GALARETKA NA NIEDZIELĘ
składniki na 5-6 porcji
2 różnokolorowe galaretki
250 ml śmietanki (min. 30 %)
cukier do smaku, ok. 3 łyżki
1/3 gorzkiej czekolady, startej na tarce bądź drobno posiekanej
garść rodzynek
Galaretki przygotowuję według instrukcji wskazanej na opakowaniu (w dwóch miskach). Gdy się zetną, kroję je w kostkę i nakładam do 6 pucharków (najlepiej z przezroczystego szkła). Kolory galaretek mają się pomieszać. Galaretki powinny zajmować ok.3/4 pucharka.
W dużej misce ubijam cukier ze śmietanką.
Na warstwie galaretek umieszczam bitą śmietanę. Posypuję ją startą czekoladą i rodzynkami. Podaję natychmiast.
Uwagi:
1. Wiem, że to nie jest Najwykwintniejszy Deser Świata. Wiem, że jest nawet lekko obciachowy, że trąci myszką i kojarzy się tylko z chłodnymi ladami Hortexu. Ale za tą zwykłą galaretką (wiem, wiem – barwioną sztucznymi barwnikami) kryje się spora dawna wspomnień, która sprawia, że nawet osoba nieprzepadająca za galaretką (ja), zjada go z przyjemnością.
2. Kiedy na naszym sobotnim obiedzie poprosiłam Magdę o posiekanie czekolady, ta powiedziała mi, że zjadłaby galaretkę, która pojawiała się u dziadków. Jakież było zdziwienie mej siostry, kiedy powiedziałam jej, że właśnie ten deser przygotowujemy 🙂

*polecam Wam lody z odrobiną brandy albo koniaku! Wódeczka w niewielkiej ilości też się sprawdza;
**choć kożuch na budyniu czekoladowym jest o wiele smaczniejszy;