To był chyba ostatni piknik w tym roku, na którym jedliśmy schłodzonego arbuza.
Kilka dni temu po raz pierwszy pomyślałam o zupie dyniowej.
Powoli przestaję mieć  ochotę na mrożoną kawę.
A więc to już przesądzone – jesień czeka za rogiem.
Spokojna niedziela, trochę pisania i czytania, nieco gotowania i kawa.
Słońce nie wie, co ze sobą począć – ukryć się za chmurą czy też jeszcze ogrzać truskawki, które próbują dojrzeć na tarasie. Ja nie wiem, czy wyjść na zewnatrz i za chwilę uciekać przed deszczem, czy też siedzieć przy stole w salonie i żałować, że nie wyszłam na dwór. Ot, niedzielne dylematy…
Niedawno przełożyłam do słoiczków ajvar. Tym razem zrobiłam go więcej niż ostatnio, bo jeden słoik tego sosu to stanowczo za mało.
A tutaj – klik – poznacie historię wyrobu ajvaru, którą podesłała mi czytelniczka. Piękna opowieść o zapachu dymu z pieca opalanego drewnem 🙂
 

Chorwackie wybrzeże jakie jest, każdy wie. Z roku na rok coraz droższe, bardziej kiczowate i zatłoczone. Jednak pewne rzeczy pozostają niezmienne: kamienne uliczki są równie piękne jak kiedyś, morze słone i szafirowe jak zawsze, smokwy soczyste i słodkie, cykady głośne, a  morza nie mają sobie równych. 

Kilka tygodni temu po raz kolejny odwiedziłam Chorwację, jednak ta wyprawa różniła się od poprzednich, bo jechaliśmy camperem. W związku z tym, zmienił się nieco styl naszej podróży, miejsca, które odwiedzaliśmy i rzeczy, które robiliśmy. Było więcej 'domowego’ gotowania, mniej spacerów wąskimi uliczkami chorwackich miasteczek, więcej dzikich plaż i mniej wizyt w restauracjach. Przeżyliśmy mały koszmar w postaci noclegu na wybetonowanym campingu, gdzie jedyną radością odpoczywających było picie piwa w barach przy cementowej plaży, niewielki basen, który miał pomieścić co najmniej kilkaset mieszkańców przybytku oraz wieczorne włóczenie się pośród stoisk wypełnionych torebkami Chantel i okularami marki Rey Ban. Los jednak jest sprawiedliwy i w ramach rekompensaty za betonową traumę, dzień później zawiódł nas do uroczego zakątka Austrii nieopodal Leibnitz z pięknym jeziorem, widokiem na oplecione winoroślami wzgórza,  stary klasztor i – last but not least – genialnym wiener schnitzlem.
Wróćmy do Chorwacji i tego, co nas w niej najbardziej w tym momencie interesuje – jedzenia. Podczas podróży spisałam w dzienniku kilka uwag i spostrzeżeń dotyczących kuchni tego kraju, które poniżej przedstawiam, tradycyjne ujęte w formie lapidariów.

NA STRAGANIE
Na straganie wielkie, supersłodkie arbuzy, melony (tu: dinja) o intensywnym smaku, soczyste smokwy, czyli figi, malutkie gruszki przypominające nasze ulęgałki (tutaj o rozbrajającej nazwie kruski), drobne morele z czerwonym rumieńcem (nieopodal słoik domowej morelicy), winogrona, brzoskwinie i nektarynki. A wszystko to słodsze, miększe i dojrzalsze niż w Polsce.
Jeśli chodzi o warzywa, to nie ma zaskoczenia ? cukinie, ogórki, pomidory, pęki czosnku, dużo cebuli, małe ostre papryczki. A także jasnozielona papryka o twardej skórce i gorzkim posmaku, obowiązkowy element garniru każdego chorwackiego talerza. 
RYBY
Na początku tygodnia nieopodal naszego warzywniaka ustawia się sprzedawca ryb, który na pokruszonym lodzie rozkłada świeże ośmiornice, kałamarnice, małe rybki ? oslice (osliće?) i kilka innych gatunków, których nazwy nie znam.
Jedno z moich najpiękniejszych wspomnień kulinarnych związanych z Chorwacją to codzienne wyprawy do smażalni ryb w centrum miasteczka, gdzie kucharki w białych fartuchach przyrządzały najlepsze owoce morza, jakie kiedykolwiek jadłam. Wszystko świeże, z porannego połowu (widziałam, jak rybacy donosili kolejne wiadra owoców morza i oslice, które potem smażone były w całości). Siadaliśmy nad brzegiem morza z papierową tacką obtoczonych w mące, smażonych chwilę w gorącym oleju malutkich ośmiornic oraz kalmarowych krążków i  zajadaliśmy te pyszności, skropiwszy je uprzednio sokiem z cytryny i oprószywszy gruboziarnistą solą. 

smokwy
W SKLEPIE

Na sklepowych półkach stoją wielkie słoje ajvaru – pasty z pieczonej papryki z dodatkiem bakłażana, którą najczęściej podaje się tu z cevapcici (podłużnymi kotlecikami z mielonego mięsa z dodatkiem czosnku). Dużo marynowanych ostrych papryczek, mnóstwo morelicy (marmolady z moreli) i zaskoczenie: marmolada z głogu, którą kupuję na spróbowanie.
Z kolei na przydrożnych, wabiących turystów stoiskach, obok kiczowato przyozdobionych butelek oliwy i orzechów w miodzie, wiszą aromatyczne bukiety z ostrych papryczek, gałązek rozmarynu, czosnku i listków laurowych, aaaaabsolutnie fantastyczny pomysł na prezent z Chorwacji.

W RESTAURACJI

W restauracji zamawiam cevapcici albo smażone owoce morza, nic więcej do szczęścia mi nie potrzeba. Do tego gaszący pragnienie szprycer z białego wina, a na deser, który zjadamy już w domu, kawałek przesłodkiego arbuza. Kawa w Chorwacji jest dobra, bliżej jej do Włoch niż do Polski, ani razu nie dostaję kwaskowatej lury z mleczkiem w plastikowym pudełeczku.
W CAMPEROWEJ KUCHNI
W naszej camperowej kuchni pojawiało się dużo pomidorów, bruschetty z plastrami grillowanej cukinii, coś na kształt tortilli ziemniaczanych, a raz grillowany schab i szaszłyki mięsne z papryką, cebulą i pomidorkami koktajlowymi. Do tego obowiązkowy ajvar*, a w pomiędzy śniadaniem a obiadokolacją duuuużo arbuzów, melonów i smokw. 

ajvar
lokowanie produktu zupełnie przypadkowe i niesponsorowane przez producenta, wybaczcie 🙂
PS Czy ktoś wie, co znajduje się w środkowym słoiczku powyżej, między anchovies a pastą truflową? Coś najprawdopodobniej pochodzi z morza, ale zapomniałam spisać nazwę i nie mogę tego sprawdzić, a sprzedawca nie potrafił mi wytłumaczyć.
* przepis na domowy ajvar podam jutro;