KREM PIERNIKOWY

Muszę się Wam do czegoś przyznać: na początku grudnia kupiłam słoik kremu piernikowego i miałam pomysł, by dać go Olkowi na Mikołajki. Krążyłam dokoła tego słoika jak lis obok kurnika i w końcu zaatakowałam. W dwa dni pożarłam zawartość, a Olek dostał na Mikołaja sweter z bałwankiem z lumpeksu (bardzo zacny, dobra firma, dobry skład i w ogóle fajna rzecz!). Ale od momentu pożarcia słoiczka, zaczęły mnie – nomen omen – zjadać wyrzuty sumienia i wczoraj ostatecznie się z nimi uporałam, robiąc synowi własnoręcznie słoik kremu piernikowego. Sytuacja idealna: domowy ma lepszy skład, ja jestem spełniona kulinarnie, dziecko szczęśliwe, a blog zyskuje nowy przepis.

Swego czasu miałam ochotę przygotować dla Was mały prezentownik, ale szczerze mówiąc odechciało mi się, bo zewsząd uderzyły mnie te zestawienia (w znacznej części będące zakamuflowaną reklamą). Taka to parszywa strona internetu, który globalizuje każdy pomysł i doznanie. Nie mogę już patrzeć na kakao z piankami na tle choinki, chociaż nie zrobiłam w tym roku ani łyczka, a choinka jeszcze czeka na tarasie. Ale krąży mi po głowie kilka fajnych rzeczy/tematów, które chciałam Wam pokazać. I pomyślałam, że czas wrócić do cyklu „Lubię…”, który wymyśliłam lata temu (klik) i zarzuciłam ze względu na brak regularności. Ale – jak słusznie zauważyły dziewczyny, które zmobilizowały mnie do powrotu do cyklu – nie muszę pisać co miesiąc.

Zatem… a w grudniu lubię:

  1. Własnoręcznie wykonane kartki świąteczne. Nie powiem, że udało mi się zrobić kilkanaście sztuk (tyle co roku wysyłam do rodziny i znajomych), ale wyłuskałam godzinę na twórczą pracę i w świat poszły trzy świąteczne kolaże (oczywiście pomysł podpatrzony u naszej przedostatniej Noblistki).
  2. Pakowanie prezentów. Kolejna okazja na twórcze wyżycie się. W tym roku zainspirowałam się nową okładką książki Nigela Slatera i na szarym papierze pakowym zrobiłam pędzlem miedziane i srebrne maziaje. Efekt na żywo wygląda lepiej niż na zdjęciach (połysk), no i jest to jakaś odmiana od sznurków i gałązek, które praktykowałam co roku.
  3. Skoro już jesteśmy w temacie, to polecam nową książkę Nigela Slatera „Greenfeast. Fall/winter”. Poczynając od okładki, która ma w sobie piękno i prostotę właściwą autorowi (płótno plus trójwymiarowe maźnięcie złotą farbą), po cudnie proste i kojące przepisy. Zrobiłam już niesamowity bulion warzywny o bogatym smaku i chciałabym niebawem podzielić się z Wami przepisem na to cudo.
  4. Dział kulinarny i fotograficzny w Bookoff (klik). Nowy Nigel pochodzi właśnie stąd (to prezent urodzinowy), a w dziale fotograficznym mam na oku kilkanaście pozycji. To jest najlepsze miejsce na znalezienie prezentu! Czasem szaleję i kupuję kolejny album, teraz wzdycham do Vivian Maier w kolorze – może kiedyś.
  5. Te – klik – pierniczki Lorentyny. Jestem w rozterce, bo nie wiem, czy na Wigilię piec nasze ulubione lebkuchen czy te cudeńka.
  6. Fotografię Natalii Kapsy (klik), zwłaszcza czarno-biały las we mgle, który zawisł w naszej sypialni.
  7. Wystawę „Dawno temu nad Bałtykiem. Gdynia lat 20. XX wieku w obiektywie Romana Morawskiego” (klik), która trwa do kwietnia 2020 r. To lubię na wyrost, bo dopiero się na nią wybieram, ale czuję, że będzie bardzo ciekawie.
  8. Stare ozdoby na choinkę. Są tacy, którzy znajdują je na śmietniku, kupują na starociach, odgrzebują w babcinej piwnicy albo znajdują w starym-nowym domu na zakurzonej półce za schodami (to ja). A właśnie – czy ktoś wie, czy i gdzie można kupić anielskie włosy? Marzy mi się choinka, jaką pamiętam z dzieciństwa. Planujemy też z Olem wyrób kolorowego łańcucha świątecznego!
  9. Sączyć domowy ajerkoniak wyłożona na kanapie, przy świetle lampek rozwieszonych na regale. I choćby ta chwila miała trwać kwadrans (chodzę wcześnie spać, by jakoś funkcjonować po nocach z Lu), rozkoszuję się nią tak, jak każdym łykiem trunku.
  10. Na koniec polecam Wam lekturę mojego ostatniego felietonu na Trójmiasto.pl, w którym piszę o świętach zero waste, prezentach z drugiej ręki i ciekawych miejscówkach trójmiejskich na takie polowanie – klik.

pierniczki na święta przepis

Wspólne pieczenie pierniczków: na blacie pełno mąki, ciasto lepi się do wszystkiego, Olek umorusany (swoją drogą, to takie ładne staroświeckie słowo, jak urwis czy ancymon), ale szczęśliwy. Gryzę się w język, by go ciągle nie poprawiać „nie ugniataj tyle, nie wal tyle mąki, wałkuj grubiej/cieniej, wycinaj tak i siak”… Korci mnie, by się wtrącać, ale przecież nie o to tu chodzi. Odpuszczam.

Z całej porcji ciasta odkładam dla siebie taką, która wystarczy na jedną blachę pierniczków, a resztę oddaję Olkowi, ograniczając się do rozwałkowania ciasta. Potem szaleje on, szczęśliwy i spełniony, a ja oddalam się na bezpieczną odległość, by dać mu nieco swobody, ale w razie potrzeby pomóc. Olo wycina miśki, jamniki, serduszka i gwiazdy, lepi diplodoki i hojnie posypuje całość mąką. Będzie, co ma być!