Nowy rok bez postanowień.
Nie schudnę ani kilograma.
Nie będę się więcej ruszać.
Nie będę czytać co dzień książki.
Nie będę regularnie pisać blogu.
Nie nauczę się piec chleba na zakwasie.
Nie zacznę przygotowywać się do egzaminu.
Nie nadrobię zaległości w kinie.
Otwieram oczy, miasto budzi się z posylwestrowym kacem i rozmazanym makijażem. Niebo, porysowane przez tysiące fajerwerków jest dziś wyjątkowo spokojne ? chyba też potrzebuje odpoczynku. Wtapiając się w spokój pierwszego dnia dwa tysiące dwunastego roku, obserwuję, jak pod wpływem ciepłej wody rozwijają się w filiżance liście zielonej herbaty. Kątem oka widzę też anemiczne migotanie światełek, zwisających smętnie z sąsiedniego balkonu i srokę skaczącą po tarasowej barierce.
A więc jest. Jak wielka czysta kartka, gotowy do zapisania. 
Nowy rok.

CHLEB Z OTRĘBAMI I SIEMIENIEM LNIANYM
(na 3 blaszki chleba)
1 kg mąki krupczatki
7 łyżek siemienia lnianego
1 szklanka otrąb pszennych
2 łyżki otrąb razowych
2 łyżki zarodków pszennych
1,5 łyżki soli
2 łyżki cukru
5 dkg świeżych drożdży (lub odpowiednią ilość suchych)
1 litr wody
Mieszam mąkę, siemię lniane, sól, cukier, drożdże. Zalewam ciepłą wodą i wyrabiam ciasto (można to robić ręcznie, ja używam robota kuchennego uzbrojonego w haki do ciasta drożdżowego). Odstawiam ciasto do wyrośnięcia na ok. 20 minut. Wyrabiam ponownie i przekładam do natłuszczonych blaszek keksowych.
Odstawiam do wyrośnięcia na ok. pół godziny. Piekę w 230 st.C przez ok. 1 godzinę.
Uwagi:
1. Przepis pochodzi z Galerii Potraw, pokazywała go Komarka. Moja wersja jest uboższa o ziarna (słonecznika, dyni, itp.), a ma więcej płatków i zarodki pszenne, co trochę zmienia jego strukturę. Do mojego użyłam suszonych drożdży i piekłam go w dużej okrągłej blaszce.
2. Chleb łatwy do wykonania (świadczy o tym fakt, iż ja go upiekłam). Następnym razem będę go piekła z ziarnami, w wersji classic i w keksówkach.

 

Dawno, dawno temu, nad wypełnionymi po brzegi talerzami (mój – pomidorami, serami i chrupkim bekonem, talerz rozmówcy- Nutellą), rozmawiałam z niejakim Kominkiem o wyższości papierowej książki nad tą elektroniczną. Klasyczne argumenty zwolenników papierowej formy przekazu (zapach książki, możliwość jej dotknięcia i zakreślania ulubionych wersów, odnajdywanie między kartkami budzących wspomnienia biletów do kina, papierków po Irysach i wyblakłych liści, bezduszność e-booka i zmęczenie oczu przy jego lekturze), jakie wysuwałam, mój rozmówca zbijał chłodnymi argumentami zwolenników nowych technologii (że nie wąchasz książki często, że Kindle oczu nie męczy, że nie wracasz do zakreślonych fragmentów). Oczywiście żadne z nas nie przeszło na drugą stronę mocy, co nie zmienia faktu, że to odbijanie piłeczki było całkiem ciekawe.
Kilkanaście dni później otworzyłam świąteczne wydanie Gazety Wyborczej, a w nim wywiad z Jerzym (nie wiem, skąd mi się Wojciech wziął…) Pilchem, z dość obszernym fragmentem poświęconym powyższemu tematowi:

 

Oprócz czytania istnieją inne formy kontaktu (z książką – mój przypis): branie do ręki, wyobrażanie sobie akapitów, przeglądanie, kartkowanie, dotyk. Szczególnie intensywny jest kontakt bezdotykowy. W nieodległym antykwariacie pana Kubickiego czasem kupuję rzeczy okiem ludzkim nietknięte. Np. ten tom opowiadań Camusa „Wygnanie i królestwo” – książka wydana w 1958 r. i nie to, że nigdy nie czytana! Nigdy nie otwierana! Obwoluta stan idealny! Nie można takiego rarytasu kazić czytaniem. Tu wchodzą w grę inne, wyższe formy obcowania.

***

Zgadzam się z Panem, Panie Pilch, po stokroć się zgadzam! – to myśląc Anna spojrzała z rozkoszą na małą stertę nowości, które z okazji świąt pojawiły się u niej na półce.

Niektóre książki stanowiły prezent od bliskich, niektóre kupiła Anna jako prezent dla samej siebie, zapominając, że nabyte w listopadzie szpilki miały być tymże gwiazdkowym prezentem. Czegóż  w tej stercie nie ma… Są kulinaria (” Włoskie dania makaronowe” Gino D’Acampo – to ten młody uśmiechnięty Włoch z programu BBC „Saturday Kitchen”), jest nowa polska proza („Drwal” Michała Witkowskiego), coś podróżniczego („Gaumardżos. Opowieści z Gruzji” Anny Dziewit-Meller i Marcina Mellera), reportaż („Dzienniki kołymskie” Jacka Hugo-Badera) i fotografia („Lata 10.” z fajowej serii Konemanna „Dekady 20. wieku”).

Palce swędzą – od czego tu zacząć? Chciałoby się ugryźć wszystko na raz, chciałoby się połknąć te wszystkie litery od razu. Tylko spokojnie. Na początek niech będzie kawałek Gruzji.

A do lektury poleca Anna łyżkę solonego masła orzechowego. Bo każdy wie, że przy jedzeniu najmilej się czyta.

 

 

DOMOWE MASŁO ORZECHOWE
pół kilograma orzeszków arachidowych solonych
sól do smaku
1/2 łyżeczki brązowego cukru
ok. 1 łyżeczka oleju arachidowego lub słonecznikowego
Malakserem siekamy orzeszki na pył. Dodajemy sól i cukier, a następnie łyżkę oleju i miksujemy pulsacyjnie. W momencie, gdy uzyskamy krem o jednolitej konsystencji, masło orzechowe jest gotowe.Cały proces trwa kilka minut – ja najpierw używam ostrza do siekania, a potem końcówki do miksowania (tej, którą miksuje się zupy na krem).
Gotowe masło próbujemy, ewentualnie dosalamy. Można weń wmiksować większe cząstki orzechów, jeśli lubimy masło orzechowe typu „crunchy”, czyli z drobinkami orzechów.
Uwagi:
1. Przepis na masło orzechowe podała niegdyś Halberek w Galerii Potraw. To było odkrycie!
2. Z podanego przepisu wychodzą ok. 2 słoiki masła orzechowego. Masło nie ustępuje w smaku temu kupnemu (co wcale nie dziwi). Mówi to miłośniczka masła orzechowego.

 

PS Będąc przy czytaniu: u Ani opowiadam o moich ulubionych książkach kulinarnych. Pierwsze ze zdjęć w tej notce dotyczy własnie tej opowieści.

Znalazłam ją podczas porządków w moim starym pokoju. Biały plastik, różowa poobdzierana etykieta – mieliśmy takich kaset kilka, dziadek przywiózł je z ZSRR  razem z wielką torbą termometrów przeznaczonych „na handel”. Handel się nie udał, na towar nie było chętnych, więc w każdym oknie mieszkania dziadków wisiał radziecki termometr w błękitnej obudowie, a pozostałe zalegały w szafie w przedpokoju.
Włożyłam kasetę do odtwarzacza, zastanawiając się przez moment, jakim cudem tak szybko się zestarzeliśmy, że kasety magnetofonowe, niegdyś wraz z walkmanem element naszej codzienności, nagle stały się reliktem ubiegłego stulecia. Z głośników zaczęły spokojnie wypływać ciche szumy, aż nastąpił wielki trzask ogłaszający, iż czyjś palec nacisnął na wielkim magnetofonie czarny przycisk z czerwoną kropką – „record”. A potem usłyszałam gwar i pisk, pobrzękiwanie szklanek i dziecięce śmiechy. Znajome, ale trochę inaczej brzmiące głosy. Głos dziadka z charakterystycznym „eł”, które miękko ślizga się na języku, głos babci wyższy o kilka tonów, niski groźny głos wujka Andrzeja i głos mamci, tak podobny do mojego obecnie.Gdzieś w tle piszczały, tuptały, sepleniły dzieci.
Kiedy mogło powstać to nagranie? Z jakiej okazji? Kim są sepleniące dzieci – czy jestem wśród nich ja?
Kolejne minuty przyniosły rozwiązanie. Odmłodzony głos cioci Bożeny przemówił: chłopcy, powiedzcie wierszyk Gwiazdorowi, potem będą prezenty! 

Chłopcy, jeden po drugim, recytują na wydechu wiersz:  Gójnik świdjem węgiel kjuszy, z latajenki światło spływa… Ślicznie, ślicznie, Gwiazdor z pewnością doceni piękno poezji o pracowitych górnikach!

A więc to Wigilia u dziadków na kilka lat przed moimi narodzinami. Mama zakuwa na kolokwia, ciocia jest młodą matką, bracia cioteczni mają jeszcze mleczne zęby i kilka górniczych wierszyków w głowie, Święty Mikołaj ma postać Gwiazdora, a babcia nosi szpilki i zwiewne sukienki, w których wygląda naprawdę ślicznie. 
Słucham, jak łyżeczki obijają się o szklanki, jak chłopaki biegają między krzesłami, narażając się na gniewne pomruki ojca i uwagi dziadka. Ktoś pyta o Krysię – gdzie spędza Wigilię? Ktoś prosi o kawałek ciasta.
Ćwierć wieku później siedzę na tapczanie w moim starym pokoju i słucham głosów, które niczym duchy wypływają siwą wstęgą z głośników. Po wujku Andrzeju został tylko głos na taśmie, ciocia Krysia uśmiecha się ze zdjęć, które babcia trzyma za szklaną szybą regału, a głos dziadka jest już bardzo zmęczony. Mama skończyła studia, babcia dawno zrzuciła szpilki,  a chłopakom wypadły wszystkie mleczaki.
Ciepłych, rodzinnych świąt Wam życzę.

A przy okazji pokażę Wam brukselkę Marka Bittmana, którą można przyrządzić sobie po świętach, kiedy już nie można patrzeć na smętne resztki makowca, pozostałe pierniki czy zimnego karpia (choć pyszny!).
Poniżej link do przepisu, przetłumaczę go później.
BRUKSELKA MINIMALISTY: Z FIGAMI I BOCZKIEM

pół kilograma brukselki
200 g boczku wędzonego
1 filiżanka suszonych fig, pokrojonych w paseczki
sól i pieprz
2 łyżki octu balsamicznego
Boczek kroję w cienkie plastry I podsmażam do chrupkości na patelni. Boczek odkładam na talerz, na patelni pozostawiam tłuszcz, jaki wytopił się z boczku.
Brukselkę myję, przekrawam na połówki i kroję w dość cienkie paski albo w plastry. Na patelnię, na której smażył się boczek, podsmażam chwilę. Dolewam ? filiżanki wody, posypuję solę i duszę, aż brukselka lekko zmięknie. Trwa to około 5-10 minut (brukselka nie może się rozgotować i stracić koloru). Na koniec zwiększam gaz, by woda wyparowała. Zdejmuję z gazu, dodaję ocet, mieszam całość z boczkiem i figami. 
Uwagi:
1. Przepis pochodzi z NY Times, jego autorem jest Mark Bittman. Z podanego przepisu wychodzą ok. 4 porcje brukselki.
2. Słodycz fig, słony i chrupki boczek i wyrazista brukselka to bardzo udane zestawienie. W tym przepisie istotne jest to, by nie zamęczyć brukselki, która powinna zachować jędrność i kolor. Przepis jest idealny dla wielbicieli brukselki i dla tych jeszcze nie do końca do niej przekonanych .