Karmelowa herbata.
Ciastko owsiane z tahiną.
Ciepłe promienie słońca ślizgające się po stosie książek, które na mnie czekają.
Jak dobrze powoli wracać do żywych!
Porcja nowych słów już niebawem.
PS A ciastka ze strony p:e:s:t:o, przepis na nie brzmi prawie identycznie jak ten tutaj , tylko do ciasta dorzuca się jeszcze pół szklanki tahiny, najlepiej (i najtaniej) tej domowej (przepis TU). Tym razem zamiast rodzynek dałam żurawinę.
We wczesnej podstawówce droga ze szkoły do domu zajmowała mi około pół godziny. Lubiłam te powroty ? zimą można było zahaczyć o ślizgawkę albo wejść do rowu tylko po to, by zakopać się w śniegu, wiosną zrzucało się czapkę, szalik i chłonęło pierwsze promienie ciepła, a pod koniec roku szkolnego każdy powrót osładzało się lodem Bambino (oczywiście tym w polewie czekoladowej, waniliowy kupowało się, gdy nie było pieniędzy na wersję de luxe) albo jaskraworóżowym napojem w woreczku (dobry był jeszcze ten jaskrawozielony).
Jednak pewnego ciepłego czerwca powroty do domu stały się koszmarem.
Na mej drodze pojawił się pewien młody prześladowca. Wychodził gdzieś w połowie trasy z przydrożnego domu i szedł za mną aż do końca. Bywało, że szedł w milczeniu, bywało, że wykrzykiwał w moim kierunku wyznania miłosne. Lody Bambino straciły smak, przeszła mi ochota na słodkie jak ulepek napoje, liczyło się tylko jedno ? jak najszybciej znaleźć się w swym pokoju. Jako że nie miałam żadnej alternatywnej drogi do domu, skazana byłam na przejście skrzyżowaniem, przy którym mieszkał prześladowca.
Po kilku, może kilkunastu dniach udręki, zdecydowałam, że muszę podjąć drastyczne środki. Kiedy następnego dnia przykleił się do mnie mój drugi cień, odwróciłam się w jego stronę i krzyknęłam: ty głupku! I jeszcze: ty buraku! Jednak te inwektywy tylko rozochociły mego oprawcę.
Cała historia umarła śmiercią naturalną wraz z nadejściem wakacji, kiedy prześladowca zajął się wyciąganiem dżdżownic z miękkiej ziemi, podkradaniem jabłek z sąsiednich ogrodów i jeżdżeniem na przednim kole roweru, zaś ja jak co roku wyjechałam do dziadków.
 

Po co Wam to opowiadam?
Ano dlatego, że od kilku, a może nawet kilkunastu dni znów prześladuje mnie burak. Burak pojawia się w sałatce, burak ląduje w zupie, burak zapieka się na tarcie. Ale po kolei, zacznijmy od zupy.
ZUPA KREM Z BURAKÓW Z FETĄ
(porcja na 2 osoby)
350 g buraków
1/2 -1 strączek chilli
2 ząbki czosnku
1 średnia cebula
500 ml bulionu warzywnego
sól
kawałek fety/sera bułgarskiego
3 łyżki soku z cytryny
Buraki obieram ze skórki, kroję w niewielkie cząstki i gotuję na parze, aż będą miękkie. Można je również ugotować w całości (w skórce), a następnie je obrać i pokroić. Na patelni podsmażam zmiażdżony czosnek i posiekaną cebulę.
Buraki zalewam bulionem, dodaję cebulę, czosnek, chilli i sok z cytryny. Gdy zupa zacznie się gotować, zmniejszam gaz i gotuję jeszcze 10 minut. Zdejmuję zupę z gazu, doprawiam lekko solą i miksuję blenderem na gładką masę. Podaję z pokruszoną na wierzchu fetą.
Uwagi:
1. Przepis na zupę znalazłam w newsletterze Ugotuj.to sprzed dwóch tygodni, lekko go zmieniłam i dorzuciłam doń fetopodobnego sera (prawdziwa feta wskazana).
2. Zupa jest słodka jak burak, ostra jak chilli i wyrazista jak czosnek. Połączenie wszystkich tych smaków daje pyszny efekt, z resztą już sam kolor zupy daje porządnego kopa w chłodny zimowy dzień.
3. Spragnieni buraka? TUTAJ jest go trochę więcej – kotleciki z burakiem, burak w czosnkowo-orzechowym albo jogurtowo-czosnkowym sosie i hm… chłodnik.
C.d.n. – burak nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.

 

 

Kiedy jest mi źle, kiedy kłębią się we mnie czarne chmury albo dotyka mnie chłód równie wielki, co skuty lodem lutowy poranek, myślę o gorącej kąpieli albo o miękkim, rozpływającym się w ustach jedzeniu. Nie mam ochoty na nic chrupiącego, nie chcę nic ostrego czy ciągnącego. Nie chcę nawet czekolady. Moje pocieszenie ma być ciepłe, miękkie i kremowe. Może być słodkie, może być słone ? kasza manna z cukrem i odrobiną masła, talerz gorącego ryżu na mleku z malinami albo puszyste, delikatne puree ziemniaczane z grubą solą, z nutą gałki muszkatołowej w tle, z tłustym mlekiem, świeżym masłem i kapką kremówki.
Uważam, że wszystkie te odruchy nawiązują do dzieciństwa, a nawet jeszcze dalej, do ciepłego i spokojnego okresu płodowego.  Gdy zanurzam się w wannie i zamykam oczy, czuję, jak spływa na mnie spokój i poczucie bezpieczeństwa. Zgłuszone dźwięki, świat widziany przez warstwę wody i wszechogarniające ciepło, które masuje ciało, kołysze,  wycisza i odsuwa na bok wszystkie problemy. Gdy zanurzam w ustach łyżkę kaszy manny, przenoszę się do czasów dzieciństwa, na kolana mamy z butelką kaszki w dłoniach.  Każda łyżka ciepłej manny głaszcze mnie po głowie matczyną dłonią, tuli do piersi i całuje w czoło.
Albo puree ziemniaczane: kiedy leżałam w szpitalu i jedynym, co mogłam spożywać była herbata z obszczerbionego kubka zabarwionego smugami czarnego osadu, marzyłam o chwili, kiedy wrócę do domu i ukręcę* sobie puszyste, delikatne puree ziemniaczane. Nie liczyło się nic innego, tylko puree. Tylko ta jedna, jedyna miseczka ziemniaczanej papki.
Puree i kaszki potrafią ukoić zarówno chorą duszę, jak i chore ciało. Kiedy jestem przeziębiona, jem wyłącznie to. No, z dwoma wyjątkami, bo jest jeszcze mleko z masłem, miodem i czosnkiem – niegdysiejszy kubek tortur, serwowany mi w dzieciństwie przez mamę i babcię, obecnie moja perwersyjna przyjemność (bo kto jeszcze lubi mleko z czosnkiem?? jest nas więcej?).
I jest rosół.
Kiedyś nie uznawałam tej zupy, uważając ją za nudę do potęgi entej, wodę z tłuszczem, nic ciekawego. Musiało upłynąć ćwierć wieku, nim doceniłam jej delikatny urok, tę cichą nienachlaną elegancję i ukryte bogactwo smaku. I teraz, kiedy nadciąga przeziębienie i nie pomaga juz herbata z sokiem malinowym i plastrami imbiru ani kostka cukru z propolisem (propolis mam od dziadka, podobnie jak zwyczaj jego jedzenia: kilka kropli na kostkę i powolne wysysanie pomieszane ze słodyczą topiących się na języku ziarenek cukru ? uwielbiałam to w dzieciństwie), robię sobie rosół. Najlepszy jest ten, który długo pyrka na małym ogniu, bo taki dostarcza najwięcej energii i najlepiej rozgrzewa (ten krócej gotowany nie jest tak energetyczny, ale z kolei zachowuje większość cennych składników odżywczych).

 

Oczywiście najlepiej, żeby rosół był z domowym makaronem. Mój idealny makaron to długie, grube i nierówne paseczki ? tak kroiła go moja babcia, taki pojawiał się w niezliczonych talerzach gęstych, pachnących latem i warzywami z przydomowego ogródka pomidorówek, taki pływał pod powierzchnią lśniącego od tłustych ok rosołu, którym niegdyś wzgardzałam.
Taki czasem do rosołu robię i ja, żeby przenieść się na chwilę do kuchni z kaflowym piecem i widoku babci pochylonej nad obitym ceratą stołem, posypującej mąką kolejne partie grubych nitek.

 

na zdjęciu makaron ze sklepu 🙂

MAKARON DOMOWY

300 g mąki
3 jajka (albo 6 żółtek)
W mikserze (z końcówką do robienia drożdżowego ciasta) mieszam mąkę i jajka. Ciasto wyrabiam przez około 5 minut, aż będzie gładkie i elastyczne. Pod koniec wyrabiam makaron dłońmi, by ciasto dostało trochę ciepła. Gotowe ciasto zawijam folią do żywności i odstawiam na 1/2 h-1 h.
Stolnicę posypuję mąką, z kulki ciasta odrywam kawałek (resztę przykrywam folią, by nie obeschło) i wałkuję do uzyskania pożądanej grubości, po czym tnę wg uznania. Makaron gotuję partiami w osolonej wodzie, około 3-5 minut, w zależności od grubości (powinien być sprężysty, ale nie twardy ? należy go spróbować). Nieugotowany, świeży makaron można również lekko posypać mąką i wysuszyć.

ROSÓŁ ENERGETYCZNY

pół  kurczaka (albo 2 skrzydełka i 1 podudzie kurczaka)
pół cebuli (przekrojonej wszerz)
pół małego selera
2 średnie marchewki
1 pietruszka
1 listek laurowy 2 gałązki świeżego lubczyku
5 ziarenek czarnego pieprzu
1 łyżeczka soli (albo więcej do smaku)
Pietruszka do podania szczypta szafranu albo kurkumy – dla koloru
Warzywa obieram. Cebulę opiekam nad gazem, aż sczernieje (w przypadku palników elektrycznych, kładę ją przeciętą częścią na suchej patelni i podgrzewam, aż sczernieje). W dużym garnku umieszczam wszystkie składniki, zalewam wodą, by przykryła całość to będzie ok. 1 l wody) i doprowadzam całość do zagotowania. W trakcie zbieram białe części, które zbierają się podczas gotowania (tzw. szumowiny) i nadmiar tłuszczu. Gdy rosół się zagotuje, zmniejszam gaz do b. małego i gotuję rosół przez 3 godziny.
Rosół będzie gotowy, kiedy mięso będzie idealnie miękkie, a smak zupy będzie gęsty, esencjonalny. Rosół podaję ze świeżą pietruszką, czasem posypuję świeżo zmielonym pieprzem. Zupę nalewam do talerzy przez gęste sito, wówczas mam pewność, że będzie w pełni klarowny.
Uwagi:
1. Gotowania rosołu uczyła mnie mamcia, ale go nie spisałam i kiedy chciałam zrobić swój w domu, sięgnęłam do ?Nigella gryzie?, gdzie obok ładnego rosołowego wstępu (s. 39) autorka podała przepis na żydowską penicylinę (lubię tę nazwę) z kulkami z macy. Dzisiaj nie pokazuję kulek z macy, chociaż robiłam rosół w tej wersji i był pyszny. Mój przepis na rosół bazuje na recepturze Nigelli i wskazówkach mojej mamy, które pozostały mi w głowie. Jako że jest to prawdziwy rosół, nie znajdziecie w nim kostek, które nadają zupie intensywnie żółty kolor. Z prawdziwym rosołem jest jak z łososiem ? nigdy nie będzie miał tak jaskrawej barwy jak ten ?ulepszany? chemią.  Update: dzięki Waszym komentarzom mogę uzupełnić przepis o wskazówki, jak uzyskać ładny kolor rosołu – wystarczy szczypta szafranu albo gotowanie zupy na wiejskim, eko-kurczaku 🙂
2. Rosół staram się podawać z domowym makaronem. I z pietruszką, którą polubiłam dopiero na studiach? Lubię jeść rosół z pokrojoną, słodką marchewką i cząstkami gotowanego kurczaka, które mieszam w zupie.
Zupełnie inna bajka i to pyszny, niezwykle rzadko przeze mnie jedzony rosół z ziemniakami, gotowany na wołowinie. Kiedyś gotowała go mama, później ten rodzaj rosołu zniknął z naszej kuchni, może to przez niechęć do wołowiny, która kojarzy się z kuchnią PRL-u? Muszę odświeżyć ten smak!
3. Domowy makaron jest niezwykle łatwy do zrobienia, potrzeba tylko odrobinę czasu. Mój przepis to wypadkowa filmiku Marka Bittmana na superszybki makaron i podstawowego przepisu Jamiego Oliviera, który można znaleźć niemal w każdej jego książce. Proporcje na makaron są bardzo łatwe: na 100 g mąki przypada 1 jajko albo dwa żółtka (co daje szlachetniejszy makaron i tort pavlova na deser przy podanej przeze mnie porcji makaronu). Makaron robię w robocie kuchennym, co oszczędza mi czasu (choć czasem wyrabiam go ręcznie, bo lubię dotyk miękkiego ciasta). Ciasto makaronowe musi odpocząć, wówczas zyska sprężystość i elastyczność.
A kiedy już zyska się tajemną wiedzę robienia domowego makaronu, otwiera się przed nami autostrada nowych doznań smakowych, bowiem najzwyklejsza pasta w wydaniu domowym smakuje nieziemsko.
*ja puree kręcę 🙂 Po zgniecieniu ziemniaków, mieszam je z pozostałymi składnikami jak kogel-mogiel z cukrem;