Niedawno w Wysokich Obcasach pojawił się ciekawy artykuł o minimalistach („Zminimalizowani”  U. Jabłońskiej), ograniczaniu konsumpcji i świadomej rezygnacji z wielu dóbr. Sama dawno  chciałam poruszyć ten temat, ale z własnej, nie tak radykalnej perspektywy. 
To, jak obrosłam w rzeczy, zauważyłam podczas kolejnej z przeprowadzek, kiedy znów przekładałam do kartonów dziesiątki książek, kiedy okazało się, że moje ulubione ołówki, długopisy i inne artykuły biurowe zajmują odrębne pudełko,  gadżety kuchenne ciężko gdziekolwiek załadować, kosmetyki,  których wcale nie miałam dużo, zajęły dużą torbę, nie wspominając już o stertach magazynów, których przez lata żal było mi się pozbywać.
Nie, nie mam zamiaru snuć tu historii pt. Jak Ania odmieniła swoje życia, rezygnując z posiadania, bo to nie byłoby prawdziwe. Nie zrezygnowałam z gadżetów kuchennych, nie mam zamiaru oddawać książek, a ołówki nadal mnie cieszą, ale zmieniłam nieco podejście to kupowania i samego posiadania. Niejako trochę obok mnie wykrystalizowało się kilka podstawowych zasad, których ? mniej lub bardziej świadomie – staram się przestrzegać.
Najpierw zaczęłam zużywać rzeczy, które już mam. Weźmy te kosmetyki: wydawało mi się, że nigdy nie miałam ich zbyt wielu, bo rubryki poświęcone urodzie to jedne z nielicznych, które omijam w magazynach (nudzi mnie to, nie znam się i nie interesuję się tym). Jednak podczas przeprowadzki okazało się, że jeśli je wszystkie zebrać, wychodzi tego pokaźna ilość. Niektóre zupełnie zapomniane, jak eyliner, który kupiłam, kiedy jeszcze wierzyłam w to, że nauczę się malować kreski, cienie do powiek, które przenoszę z miejsca na miejsce w oczekiwaniu na ?wielką imprezę? czy cztery balsamy przeciwsłoneczne zostawiające białe smugi na ciele. A więc teraz cierpliwie zużywam kosmetyki, które do użycia się nadają i kupuję tylko to, co jest mi niezbędne. Nie używam trzech żeli do mycia różnych części ciała, a dobrego mydła (czasem jest to stary, poczciwy Biały Jeleń), zużywam zapomniane cienie do powiek i nie kupuję kolejnego lakieru do paznokci. Łazienka nieco się już przejaśnia, a mi jest jakby lżej na sercu.
Kolejnym bolesnym tematem były książki. Dopiero podczas przeprowadzki zobaczyłam, ile ich mam, ile zajmują miejsca i jaki stanowią problem (w tym miejscu pomijam wszystkie pozytywne aspekty z nimi związane!). Zrozumiałam ? uwaga, tu będzie wyznanie godne „Rozmów w toku” ? że nie mogę kupować każdej książki, na którą mam ochotę, bo poza samą radością posiadania i oglądania jej na półce, po jej przeczytaniu nie będę już z niej nic mieć. Nie oszukuję się, że do niej wrócę, że przejrzę zakreślone fragmenty, bo tak dzieje się z nielicznymi książkami (Pestka Anki Kowalskiej, tomiki poezji, Sklepy cynamonowe).  Moje dwa książkowe założenia są następujące:
1. zawężam krąg kupowanych książek do tych, do których będę wracać, czyli związane z moim hobby i inne, które ze szczególnych względów są dla mnie ważne (kupuję więc książki kulinarne, o fotografii, poezję i książki kilku wybranych autorów, których chcę mieć, np. Olgi Tokarczuk, R. Kapuścińskiego czy J. Dehnela)
2. wszystkie pozostałe książki (głownie prozę polską i zagraniczną) pożyczam od znajomych i  z biblioteki.
Kilka lat trwał mój proces rozstawania się z gazetami. Najpierw pozbyłam się tych,  których było mi najmniej żal, potem wybrałam kolejną partię (wyrywając co ciekawsze artykuły, zdjęcia), potem kolejną, aż w końcu pozostałam z kopczykiem pism, które mnie inspirują, które lubię przeglądać i nie chcę z nich rezygnować. Na razie się nie rozstajemy.
Kwestia gadżetów kulinarnych pozostaje nierozwiązana 😉 Lubię je, potrzebuję ich (dziesięć różnych  talerzy, pięć filiżanek, kilka miseczek czy szuflada starych sztućców to moja baza zdjęciowa) i nie mam zamiaru się z nimi rozstawać, ale staram się już nie wracać do domu z kolejną miseczką, łyżeczką, tacką czy kubkiem.  
Ogólnie rzecz ujmując, staram się nie dublować przedmiotów. Jeśli serce zabije mi mocniej na widok pięknego pachnącego zeszytu albo ołówka (a dzieje się tak często, bo uwielbiam lśniące, świeżutkie, nietknięte sprzęty biurowe! sierpień to szczególnie niebezpieczny czas ze względu na nadchodzący rok szkolny?), przypominam sobie, że w domowej szufladzie czekają na mnie jeszcze cztery takie przedmioty. Jeśli mam ochotę na miętowy lakier do paznokci, zwalczam ją w sobie, bo pamiętam, że w domu czeka na mnie kilka odcieni różu, czerwieni, granat i czerń.
Nie obrastam w bibeloty. Nie kupuję świeczek, ramek, figurek i innych drobiazgów, które potem zagracają mieszkanie.
Wystrzegam się chały i kiczu. Jeśli kupuję przedmiot, staram się, by był dobrze zrobiony i ładny, oczywiście wszystko w ramach moich ? niewielkich ? możliwości finansowych. To nie zawsze jest łatwe, ale świadomość, że ma się dwa ładne zestawy pościeli zamiast dziesięciu przeciętnych, jedną parę bardzo dobrych szpilek zamiast czterech tanich, kaleczących nogi i porządne  kompendium poezji zamiast dwudziestu broszurowych czytadeł, jest bardzo miła.
To może na koniec tego wykładu podam Wam prosty przepis na sobotnią przekąskę do wina? W końcu w kuchni też hołduję nieprzekombinowanym, prostym i pełnym smaku rozwiązaniom. 
PIECZONE MIGDAŁY NA SŁONO
1 białko
2 szklanki migdałów w skórce
1 łyżka (lub więcej) dowolnej przyprawy: chilli w proszku,  kuminu, curry w proszku , posiekane zioła (świeży posiekany rozmaryn sprawdza się szczególnie dobrze)
sól do smaku
Białko ze szczyptą soli ubijam na sztywną pianę. Delikatnie mieszam z wybraną przyprawą, po czym dodaję migdały. Wysypuję migdały na blachę wyłożoną papierem do pieczenia (najlepiej, żeby między migdałami były odstępy). Piekę pół godziny w 190 st. C., mieszając orzechy ze dwa razy podczas pieczenia. Po upieczeniu posypuję gruboziarnistą solą morską.
Uwagi:
1. Sposób z białkiem podpatrzyłam w jakimś starym numerze Zwierciadła (przed porządkami:). Odtąd czasem piekę tak orzechy, to fajna przekąska.
2. W ten sam sposób można piec orzechy na słodko ? zamiast soli dajemy ok. 2 łyżki cukru, a zamiast ?słonych? przypraw ? cynamon. Ja nie obieram migdałów ze skórki, bo takie mi bardziej smakują po upieczeniu, a poza tym po cóż tracić czas na ich obieranie?

 

Zanim przekopię się przez wakacyjne zdjęcia i zaległe maile, nim pogonię wszystkie koty, które zebrały się pod kanapą, przesadzę przerośnięte zioła i wypiorę różową sukienkę w trupie czaszki (mój wakacyjny nr 1, a w zasadzie już nr 2, bo w tym roku wyparła go długa patchworkowa spódnica z second-handu), spełnię obietnicę z postu poniżej i pokażę Wam pewne jagodowe cacuszko.
Pewnego lata, kiedy jeszcze spędzałam wakacje w domu rodzinnym, piekłam je niemal co dzień. Schodziło od razu, pochłaniane tuż po lekkim ostygnięciu. Swoją drogą, pieczenie dla rodziny to było coś – siostry i rodzice mogli zjeść każdą ilość słodkości, która wyszła spod moich rąk, dzięki czemu mogłam wyżywać się kulinarnie.
Ten wypiek znacie bardzo dobrze, tyle że w wersji malinowej – mowa o tarcie z malinami i białą czekoladą pod owsianą kruszonką. Pierwotnie robiłam ją w wersji jagodowej, a potem modyfikowałam nadzienia, dodatki, wprowadzałam wariacje malinowe, porzeczkowe, jeżynowe. Bywało, że zamieniałam białą czekoladę na mleczną albo gorzką, a zamiast kruszonki podsypywałam całość płatkami migdałowymi lub orzechami laskowymi. Początkowo wypiekałam to ciasto w formie babeczek, z czasem zrobiłam się wygodna i skomasowałam je pod postacią tarty.
Dzisiaj babeczki z jagodami, białą czekoladą i kruszonką owsianą pojawiają się w doborowym towarzystwie tartaletek z białą porzeczką i tych z jagodami z płatkami migdałowymi. A ta poniżej to wersja de luxe, bo ma i kruszonkę, i płatki migdałowe.

 

TARTALETKI Z JAGODAMI/BIAŁYMI PORZECZKAMI I BIAŁĄ CZEKOLADĄ/PŁATKAMI MIGDAŁOWYMI
składniki i sposób przyrządzenia zgodnie z TYM przepisem, z tą różnicą, że:
–  zamiast dużą formę, wylepiam blachę na muffiny (wychodzi ok. 8-11 babeczek),
–  maliny zastępuję jagodami bądź białą porzeczką
–  na wierzch niektórych babeczek (upieczonych) wysypuję uprażone na suchej patelni płatki migdałowe;