W kuchni pachnie duszoną cebulą. Muszę powstrzymywać się, by nie podjadać jej ciągle z patelni, bo zabraknie mi nadzienia do placka. Kilka minut później pissaladiere ląduje w piekarniku, a ja mam nieco czasu na lekturę. 

W listopadowych magazynach odnajduję dwa smaczki: artykuł o Nigelli Lawson w „Wysokich Obcasach Ekstra” i wywiad z Yotamem Ottolenghi w „Kuchni”. W tekście o Nigelli wychwytuję soczystego newsa: niebawem możemy wyczekiwać nowej książki pani Lawson! Rozmowa z Yotamem wciąga, pod koniec lektury mam wrażenie, że znam go trochę lepiej. Imponuje mi sposób, w jaki podchodzi do tworzenia nowych potraw, precyzja w doborze smaków i dbałość o szczegół. 
Nasycona wywiadem przewijam kolejne kartki magazynu i nagle łapie mnie niestrawność – spaghetti carbonara z proszku, naprawdę?! 
Przypominam sobie, że to samo było w poprzednim numerze, jakieś proszki, torebki, świństwo, jakiego nie tknąłby żaden człowiek mający jakiekolwiek pojęcie o gotowaniu. Ja rozumiem, że to płatny materiał, ale czy warto podważać całą filozofię pisma, psuć smak całości przez tego rodzaju reklamę? Taka „niespodzianka” w fajnym, ciekawym magazynie jest dla mnie jak garnek pysznej, domowej zupy, do którego ktoś wrzucił kiepskiej jakości kostkę rosołową – praca włożona w gotowanie idzie na marne, bo kostka psuje i zagłusza cały smak.
I tak się zastanawiam… Czy można wiarygodnie pisać o dobrym jedzeniu i jednocześnie umieszczać reklamy dań w proszku?  
Na marginesie dodam, że z powodu takich właśnie reklam moja koleżanka zrezygnowała z kupowania „Kuchni”. W zasadzie też powinnam tak zrobić, ale ciągle mam nadzieję, że to jest jakiś jednorazowy wybryk, no i daję się skusić – to pięknymi zdjęciami znajomej, to wywiadem z Y. Ottolenghi (swoją drogą: gdyby Yotam wiedział…).
Wracam do mojego placka. Zrobiony od podstaw, bez żadnych „Pomysłów na…” i innych cudów. Mąka, drożdże, woda, cebula, anchovies, oliwki, trochę przypraw. Tylko tyle i aż tyle, bez ściemy.
Przepis w następnym poście, bo tu za smutno się zrobiło.