Około godziny piątej czarne niebo zaczyna blaknąć. Siadam na kanapie w salonie, włączam cichutko radio i zaczynam karmić mojego dwutygodniowego synka. O godzinie szóstej światło coraz śmielej sączy się przez chmury, niedługo powinno się rozjaśniać. Mam taki plan, że jak tylko mały uśnie, zaparzę kawy i zasiądę do pisania tekstu na blog. Zacznę od tego, że jest szósta rano, w pokoju pachnie kawą, mąż cicho chrapie w sypialni, a w wózku śpi mój syn i że to jest ta chwila, kiedy czuję, że jestem we właściwym miejscu, spokojna i spełniona i że to, co się teraz dzieje można nazwać magią, a można też określić jako prostą definicję szczęścia. Napawam się tą chwilą, poranną ciszą,  rozprostowuję nogi na stoliku i cieszę się perspektywą godziny, może dwóch tylko dla siebie. Dwa dni wcześniej udało mi się wysupłać właśnie takie chwile, więc mam nadzieję, że i tym razem będzie podobne.
Pytacie mnie, co robię z pigwą, niestety moja odpowiedź jest banalna, bo najchętniej robię nalewkę. 

Ale zanim rozwinę tę kwestię, chcę poświęcić kilka słów… nazewnictwu i poznać Wasze zdanie na ten temat. Chodzi mi o nazywanie owoców pigwowca pigwą. Jest to na porządku dziennym, sama tak określam owoce pigwowca, bo uważam, że w języku potocznym za pigwę rozumie się zarówno owoce pigwy, jak i pigwowca (w świecie kulinarnym jestem w tym miejscu poprawiana). Potwierdzeniem mojego stanowiska jest definicja słowa „pigwa”, jaką można wyczytać w słowniku języka polskiego: „krzew lub drzewko z rodziny różowatych”. No chyba że istnieje „oficjalna” nazwa na owoce pigwowca…? 
Gwoli ścisłości: „pigwa to biało kwitnące nieduże drzewo, pigwowiec zaś to krzew obsypany najczęściej czerwonymi kwiatami” (via:wymarzonyogrod.pl). Z pigwy mamy duże owoce przypominające gruszkę, z pigwowca małe (u nas popularniejsze). Kończąc dywagacje słownikowe dodam tylko, że na szczęście przymiotnik „pigwowy” dotyczy zarówno owoców pigwy, jak i pigwowca, więc bez obawy mogę używać określenia „nalewka pigwowa” 🙂
I właśnie ta szacowna nalewka stanowi moją ulubioną formę serwowania pigwy. Niezwykle aromatyczna, kwaskowato-słodkawa, o barwie ciemnego złota, jest idealnym towarzyszem na zimowe wieczory. Im dłużej dajemy jej naciągnąć się smakiem, tym lepiej. 
Szkielet przepisu mam od koleżanki Oli (dziękuję!), z tym, że zamiast spirytusu mieszanego z wodą/wódką sięgnęłam po znaleziony w na półkach sklepowych spirytus nalewkowy, dla mnie, umiarkowanego nalewkowicza, idealną opcję (to 60-procentowy alkohol).
NALEWKA PIGWOWA
1/2 kg pigwy
1 l spirytusu nalewkowego (albo: 1/2 l spirytusu 95% i 1/2 l wody – niektórzy zamiast wody dają wódki, ja wolę delikatniejszą wersję)
1 szklanka cukru
Pigwę myję, kroję w ćwiartki, wybieram pestki, po czym kroję w plasterki. Zasypuję cukrem, mieszam, zamykam w słoiku i odstawiam do lodówki na 4-7 dni, mieszając co dzień. Następnie zalewam całość spirytusem i odstawiam na leżakowanie przez minimum 2 miesiące, ale tak naprawdę najlepiej poczekać 6 miesięcy (co jakiś czas potrząsając słojem).
Po leżakowaniu przecedzam nalewkę przez gazę i przelewam płyn do buteleczek. Pozostałe owoce przekładam do słoiczków i wykorzystuję jako dodatek do rozgrzewającej herbaty na długie zimowe/jesienne wieczory.

 

Nie oszukujmy się, ostatnimi czasy wiele nie gotuję. Obiady najczęściej serwuje nam Bar Akademicki lub Kmar, niekiedy też wyruszamy „na miasto” po coś wykwintniejszego niż schabowy, gołąbki czy kopytka. Ale bywa, że spływa na mnie porcja jakiejś kosmicznej energii i spędzam kilka godzin w kuchni, przygotowując nie jedną, a kilka potraw. Robię wtedy dania, które często pojawiają się w naszym menu, nie bawię się w eksperymenty. Poza tymi przebłyskami, moja aktywność kulinarna ogranicza się do czytania blogów i książek o tej tematyce.
Kilka dni temu miałam taki zryw kulinarny – najpierw ugotowałam spaghetti ze wstążkami cukiniowymi i parmezanem (klik), potem zarobiłam ciasto na pizzę (klik). Gdy drożdżowe rosło, wycisnęłam sok jabłkowy i upiekłam ciasto marchewkowe. Korzystając z faktu, że piekarnik był rozgrzany i zostało mi soku, zrobiłam też granolę (klik). Na koniec upiekłam dwie pizze, Margheritę i wersję z cukinią i fetą.
A potem powróciłam na kanapę i z kawałkiem ciasta marchewkowego zagrzebałam się z książkach. O kilku naprawdę godnych polecenia nabytkach z ostatnich miesięcy chciałam Wam napisać.