Babeczki na jedną rękę (klik) spotkały się z dużym odzewem. Jak można było się domyślać, grono zainteresowanych szybkim gotowaniem jest duże. Dostałam od Was sporo pytań o inne przepisy „na jedną rękę” i pomyślałam sobie, że warto z tego zrobić mały cykl. Będzie to o tyle łatwe, że obecnie większość dań, które pojawiają się na naszym stole*, robię z Olutkiem na rękach.
To, co jeszcze łączy wszystkie te potrawy „na jedną rękę”, to jeszcze czas przygotowania  – mam na nie maksimum pół godziny, bo tyle czasu Olo wytrzymuje w nosidełku w jednym miejscu. Potem niestety zaczyna się wiercić i wymusza na mnie wędrówki po domu lub zabawy stacjonarne, na kanapie lub wyspie. Tak, należę do tych mam, które nie mogą „odstawić” dziecka do samodzielnej zabawy albo ułożyć go w bujaczku i mieć pół godziny spokoju.
Większość czasu spędzamy więc razem, a ja doprowadziłam do perfekcji wykonywanie prac domowych jedną ręką, z dziewięciokilogramowym obciążeniem**. Ładowanie zmywarki, rozładowywanie zmywarki, pranie, rozwieszanie prania, segregacja ubranek, mycie podłóg,  codzienne porządkowanie rzeczy, które z uporem maniaka do wieczora rozpierzchają się po całym domu…
Ale wróćmy do gotowania. Ma być szybko. Ma być łatwo. Bez skomplikowanych czynności, bez stosów brudnych naczyń, bez konieczności ciągłego doglądania garnków. Minimum czynności, maksimum smaku. Fajnie, gdyby potrawy sprawiały wrażenie bardziej pracochłonnych, niż są w rzeczywistości, ale nie jest to wymóg konieczny.
Mistrzyni takich przepisów jest jedna, zaglądam więc do Nigelli Lawson i w jakieś 10 minut przygotowuję cudowne, złote ziemniaczki w kratę i aromatyczny, zielony sos z tahini.
ZŁOTE ZIEMNIAKI W KRATKĘ
dowolna ilość czystych ziemniaków (w skórce)
oliwa
sól i pieprz
Ziemniaki kroję na połówki. Każdą połówkę nacinam wzdłuż i wszerz, tworząc kratkę (uwaga by nie rozciąć ziemniaka, ma być nacięty na ok 3 mm). Ziemniaki układam na blasze do pieczenia (wykładam ją papierem do pieczenia, bo potem nie muszę być tacy), smaruję każdy oliwą, używając do tego pędzelka i piekę w 220 st. C. przez 45 minut. Po upieczeniu posypuję solą. Podaję z zielonym sosem tahini.
ZIELONY SOS TAHINI
150 ml pasty sezamowej (tahini)
175 ml wody
1 ząbek czosnku
sok z 1/2 cytryny (można więcej do smaku)
sól do smaku
duży pęczek świeżej kolendry (lub pietruszki, bazylii)
Składniki sosu (bez wody) miksuję w blenderze. Dodaję wodę, miksuję do uzyskania gładkiego sosu.
Uwagi:
1. Obydwa przepisy pochodzą z „Po prostu Nigella” („Simpy Nigella”), pozycji, którą bardzo 
 lubię. Tu z moimi zmianami.

2. Zielony sos cudownie pasuje do podsmażonych wstążek cukinii, marchewki, pietruszki, a domyślam się, że do zielonych szparagów także. Traktowałam go również jak dip, maczając w nim pokrojone w słupki warzywa – pycha!
*od jakiegoś czasu nasz stół powrócił do swej pierwotnej funkcji i nie pełni już roli przewijaka;

** mój półroczny syn idzie w ślady blisko dwumetrowego taty;
Kiedy rodziło się moje zainteresowanie kulinariami, dzieliłam przepisy na słodkie i słone, przy czym jedynie słodkie mnie interesowały. Szerokim łukiem omijałam receptury mięsne czy warzywne. Kilka lat później interesowały mnie przepisy, które wcześniej ignorowałam, a straciłam zaś zainteresowanie słodkości, które tak mnie niegdyś pociągały. Potem pojawiały się u mnie przelotne miłostki do pewnych grup przepisów  – od fascynacji muffinami począwszy (zamiłowanie do muffinów to cecha charakterystyczna początkujących kucharzy), po sympatię do tart, dań makaronowych czy klasyków kuchni polskiej. Powrót do naszych rodzimych receptur to moja niedawna faza kulinarna, bo przychodzi taki dzień, kiedy człowiek uświadamia sobie, że przyrządzał już setki curry, ucierał kilogramy hummusu, gotował tryliony włoskich past i francuskich kiszów, a nigdy nie zrobił np. zupy ogórkowej czy kotletów mielonych.
Ostatnio moje zainteresowania kulinarne poszerzyły się o przepisy dla maluchów, bo lada moment wkroczymy z Olutkiem w świat nowych smaków. Z wczesnym macierzyństwem związana jest też moja kolejna faza kulinarna. Przepisy, które się z nią wiążą, obejmują dania słodkie i słone, polskie i światowe, kruche, miękkie, chrupiące, ciepłe czy zimne. Nie ma tu smakowego klucza, a jedne jedyny, techniczny: to potrawy, które można przygotować z dzieckiem na rękach. Określam je mianem „dań na jedną rękę”, łatwych i szybkich w wykonaniu, pozbawionych elementów, których nie da się wykonać z dzieckiem w ramionach (np. smażenie).
Klasykiem dań na jedną rękę stały się babeczki czekoladowe wg przepisu Nigelli Lawson. Dobre, gdy napada cię nagły głód słodkiego, na półkach posucha, a osiedlowy sklepik już zamknięty. Wówczas nawet dziecko na rękach nie jest przeszkodą w szybkiej akcji produkcji słodkości. Przygotowanie tych podwójnie czekoladowych babeczek zajmuje tyle czasu, co zaśpiewanie „Czterech zielonych słoni”, pieczenie to kolejne dwa kawałki – „Idziemy do zoo” i „Krówka muuuuwka”, a potem pozostaje już tylko radosna konsumpcja, przy dźwiękach „Muchy łakomczuchy” na przykład.
Wiem, wiem, że to nie jest szczyt sztuki cukierniczej. Ba, nie jest to nawet cukierniczy pagórek, ale taka babeczka na ciepło jest naprawdę pyszna, zwłaszcza po niewielkim tuningu. Pozwoliłam sobie bowiem ją nieco podrasować, wrzucając między warstwę czekoladowego ciasta po łyżeczce dżemu pomarańczowego. Efekt był wspaniały, babeczka nabrała wilgoci, a pomarańcze cudnie zagrały z grudkami ciemnej czekolady.
PODWÓJNIE CZEKOLADOWE BABECZKI NA JEDNĄ RĘKĘ
(na ok. 10 sztuk)
1 i 3/4 szklanki mąki
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1 łyżeczka sody oczyszczonej
2 łyżki kakao
3/4 szklanki cukru pudru
1 szklanka mleka
1 jajko
1/2 szklanki oleju słonecznikowego
1/2 gorzkiej czekolady, pokrojonej w drobną kostkę
10 łyżeczek dżemu pomarańczowego (np. tego lub tego)
Suche składniki mieszam w jednej misce. W drugiej rozbijam jajko, dodaję pozostałe mokre składniki. Mokre składniki mieszam łyżką (nie mikserem) z suchymi, mają się zaledwie połączyć, mogą mieć nawet nieco grudek. Na koniec dodaję czekoladę.
Blaszkę do muffinów wykładam papilotkami, nakładam mniej więcej łyżkę ciasta, następnie łyżeczkę dżemu pomarańczowego, a następnie kolejną łyżkę ciasta. Piekę w 200 st. C. przez 20-25 minut. Najlepiej smakują na ciepło.
Przygotowania świąteczne jeszcze u nas w powijakach, bo nie mamy jeszcze nawet świątecznej listy (mamusiu, co to będzie!). Ale na szczęście jest lista sprzed roku, więc zawsze możemy z niej skorzystać.
W ubiegłym roku nie byłam zainteresowana menu świątecznym, bo jadłam głównie puree ziemniaczane i kanapki z szynką. Biała kiełbasa – za intensywna, ciasta – słodkie (a na słodkie ochoty nie miałam), ćwikła – za ostra, żurek – za kwaśny (zgaga!), sos tatarski – za kwaśny…
Niemniej jednak materiał zdjęciowy pozostał i może posłużyć za inspirację. A więc po kolei:  orzechowy mazurek z koglem-moglem i cytrynową nutą to już nasz świąteczny klasyk. Przepis znajdziecie tutaj. Ten mazurek robi się bardzo szybko i nie ma opcji, by nie wyszedł!
Rok temu na stole pojawiła się tarta z lemon curdem i bezą. Przepis na ten wypiek prezentowałam w KUKBUKU, o tutajBabka wielkanocna najczęściej pojawia się u nas w wersji cytrynowej. Przepis na nią lada moment odgrzebię.
Na stole pojawił się również sernik z polewą czekoladową i migdałami. Muszę poprosić siostrę o przepis, bo nie wiem, z jakiego korzystała. A sernik rozpływał się w ustach (jak wynika z przekazów domowników).
A poza słodkościami na stole pojawił się sos wiosenny/zielony/wielkanocny (przepis tutaj), sos tatarski (przepis), sałatka warzywna (bo nie ma to jak po świętach wrócić do domy ze słojami upakowanymi resztkami sałatki!), jajka faszerowane, ćwikła… Klasyki. Ja od siebie dodam jeszcze „szynkę” z indyka (tutaj przepis) i „pasztet” z soczewicy, który jest z nami od lat i niezmiennie zachwyca również zagorzałych mięsożerców (przepis tutaj).