Jedno z piękniejszych wspomnień mojego dzieciństwa to pokój wujka Ryśka, wypełniony pudłami kokosowych Rafaello, lepiących usta cukierków Cadbury z czekoladą w środku, równymi rządkami Kinder czekolad i wagonami gum Orbit. W latach dziewięćdziesiątych wujek handlował tymi skarbami, a jego synowie mieli wręcz nieograniczony dostęp do tych słodkości.
Zawsze gdy przyjeżdżałam do nich w odwiedziny, marzyłam o jednym: zajrzeć do TEGO pokoju, poczęstować się pysznościami. Nie mogłam zrozumieć, jak kuzyni mogą żyć ze świadomością tej szafki i nie zaglądać do niej co pięć minut. Nie rozumiałam, że dostęp do słodyczy sprawił, że nie mieli na nie ciągłej ochoty. Ja, dziecko z limitowanymi słodyczami (na codzienne zażeranie Rafaello nie było nas stać, no a pozostałe słodkości mama nam reglamentowała ze względów zdrowotnych; słodycze w domu się pojawiały, ale nie było ich ciągle), rzucałam się na nie jak wygłodniały tygrys. Potrafiłam zjeść całe pudełko Rafaello czy duże opakowanie Kinder czekolady na raz i wcale nie było mi mdło. Swoją drogą, to jedne z nielicznych kupnych słodyczy, które lubię do dzisiaj (sorry, zjem czasem coś innego niż domowej roboty jagodzianki i ciasteczka owsiane).
Kilkadziesiąt lat później, już jako blogerka, dostałam wielkie pudło różnego rodzaju Michałków. Połowę przywiozłam do domu rodzinnego, wystawiłam na stół, jak to czasem widywałam w różnych domach (cukierki na ławie na codzień i od święta). I następnego dnia w wielkiej wazie były już tylko papierki, a cała rodzina miała zielonkawe z przejedzenia twarze. To niepohamowane łakomstwo jest u nas chyba rodzinne.
Aaaaale, aaaaale! Wynalazłam na to sposób! Wystarczy wyłożyć na stół słodycze, które nie cieszą się wielkim powodzeniem. Takie na przykład cukierki marcepanowe mogłyby stać u nas kilka miesięcy i tylko co bardziej wyposzczony domownik zżerał czekoladę po bokach i wyrzucał marcepan (prawdziwa historia). Albo galaretki – są okej, ale bez szału. Nikt się na nie nie rzuci, zje jedną w razie wielkiej ochoty i na słodkie i tyle.
Albo takie zdrowe trufle, zwane kulkami mocy. To taki bezpieczny rodzaj słodkości, którymi się nie objesz jak prosię. Masz ochotę na coś słodkiego, w domu nie ma czekolady, ale – alleluja! – jest kuleczka z suszonych moreli i migdałów. Super! Zjadam jedną, drugą i to mi wystarcza, bo – nie oszukujmy się – to nie jest Rafaello.
Oczywiście trochę żartuję. Kulki mocy są fajowe, zdrowe i dobre. Lubią je podjadać wszyscy moi domownicy. Ładnie wyglądają w lunchboxie, dobrze się przechowują, dobrze znoszą podróż i są szybkie w przygotowaniu.
Kulki mocy można zrobić w wielu kombinacjach smakowych: wystarczą jakieś suszone owoce (morele, śliwki, daktyle, żurawina, rodzynki) i jakieś orzechy/midgały, zmielone. Można, ale nie trzeba do tego dorzucić jakiś dodatek smakowy: trochę cynamonu, wodę różaną, prażony sezam, płatki róży. Można przygotować otoczkę z kakao, co uczyni trufelka bardziej kuszącym, bo nie znający prawdy o zawartości próbujący gotów pomyśleć, że pod warstwą kakao kryje się czekolada (ha ha!). Można obtoczyć je w płatkach migdałowych albo – to już jest totalnie fancy (czytaj: szykowne łamane przez śliczne, innymi słowy stworzone na Instagram) – w startych na puder liofilizowanych truskawkach.
Kombinacji jest wiele, dzięki czemu możecie uzyskać niepowtarzalne, własne kulki mocy. A więc zapomnijcie o Rafaello i do roboty!
Pomysł na kulki mocy to zdecydowanie przepis na jedną rękę, więc włączam go do mojego cyklu ekspresowych przepisów – klik.
KULKI MOCY – PRZEPIS BAZOWY (tu kulki morelowo-migdałowe)
- 1 szklanka suszonych moreli (daktyli/śliwek/rodzynek/innych)
- 1,5 szklanki zmielonych migdałów (orzechów włoskich/laskowych/innych)
- do obtoczenia: kakao (płatki migdałowe/prażony sezam/płatki róży/inne)
- do podkręcenia (opcjonalnie): 1 łyżeczka wody różanej/cynamon/0,5 łyżeczki esencji waniliowej/inne
Morele zalewam wrzątkiem na 5-10 minut (mają zmięknąć), odcedzam. Morele mieszam z migdałami (oraz ewent. dodatkiem smakowym) i miksuję na gładką masę.
Masę formuję w kulki wielkości czereśni. Łatwo zrobić to mokrymi rękami. Obtaczam w kakao i płatkach migdałowych (płatki trzeba docisnąć). Najlepiej smakują mi schłodzone w lodówce, ale w temperaturze pokojowej też super.
Uwaga:
Nie wiem, kto pierwszy użył nazwy „kulki mocy”, ale to wdzięczne określenie dla tych trufli. Przepis na moje powstał po lekturze książek „Jadłonomii” i innych, których nie pamiętam. Z czasem opracowałam własną bazę na kulki mocy i robię wszystko na oko. Generalnie orzechów powinno być więcej niż suszonych owoców.
czasy mojego dzieciństwa to czekolada Malajska Bałtyku, baton Krymski, czekolada z orzechami i kakao turystyczne jedzone na sucho, Pierroty, Bajkowe, Malagi Wawelu to był taki luksus jak czekolada z Pewexu. jeszcze wcześniej różne cuda Wedla, które leżały poukładane w śliczne piramidki w sklepie firmowym na Świętojańskiej. ceny były zaporowe, dlatego głównie mam wspomnienia wizualne a nie smakowe 😀
potem przyszły kartki na cukier i zostały wspomnienia.
pozostały kakaowe kulki z płatków owsianych, jeśli oczywiście ZDOBYŁO się kakao 😀
Ja ostatnie trzy pamiętam doskonale. W ogóle mieszanka wedlowska to był wielki rarytas, a jak już się trafiło na Bajkowe i Pierroty, to była pełnia szczęscia… 🙂 Kulki z płatków też pamiętam 🙂
Uwielbiamy takie smakołyki 🙂
🙂
Nawa „kulki mocy” jakoś źle mi się kojarzy ale ” trufelki daktylowe” brzmi apetycznie i trochę rozpustnie:) Przepis super i rzeczywiście na jedną rękę. Dziękuję 🙂
Te „kulki mocy” mi tez nie do końća grają, ale to hasło, które każdy kojarzy, tzn. od razu wie, o jaki deser chodzi.