Plan jest prosty: wsiadamy do Żuczka* i ruszamy na Wschód. Ale zanim Żuczek popędzi w siną dal, spędzę jeszcze jeden dzień w pracy, pomaluję paznokcie, pójdę z koleżanką na przymiarkę jej sukni ślubnej, odkurzę mieszkanie, zadbam o rośliny, zrobię zakupy, spakuję się, doczytam książkę, odpiszę na zaległe maile, wyślę list do przyjaciółki, upiekę focaccię z rozmarynem i tymiankowo-czosnkowe nóżki kurczaka, zrobię sałatkę tabbouleh i ananasa z miętowym cukrem. 
Ale zanim o ananasie, kilka informacji ode mnie:
1. zwycięzców konkursu Edukator Stylu przedstawię po weekendzie majowym, czyli ok. 7 maja.
2. w jednej z zakładek Wirtualnej Polski możecie znaleźć moje propozycje na menu piknikowe. O, tutaj, jeśli ktoś szuka inspiracji, zapraszam.
3. o tematy majówkowe zahaczam również w artykule dla portalu Chabrowe Pole (link podam jutro).
To co, jedziemy z tym ananasem!

ANANAS Z MIĘTOWYM CUKREM
1 świeży ananas, pokrojony na cząstki
garść mięty
1-2 łyżki białego cukru
Miętę i cukier ucieram w moździerzu. Posypuję miętowym cukrem cząstki ananasa.
Ananas najlepiej smakuje, gdy cukier chwilkę na nim poleży.
Uwagi:
1. Ten ananas był jedną zpierwszych rzeczy, jakie pokazywałam na blogu. Jako że było to już pięć lat temu, uznałam, że warto przypomnieć ten prosty i pyszny sposób na jego przyrządzenie. Przepis znalazłam u Jamiego Oliviera.
2. Moja dzisiejsza wersja nie wygląda tak ładnie, jak ta klasyczna, bowiem miałam tylko fioletową miętę, wskutek czego cukier, który miał nabrać zielonej barwy, stał się czarny. Ale jeśli zrobi się to ze zwykłą miętą i białym, nie brązowym cukrem, cukier nabierze właściwej barwy.
3. Ten ananas to mój wakacyjny klasyk. Świetnie sprawdza się na grillowych ucztach, bo oczyszcza kubki smakowe i orzeźwia. Cudnie smakuje zajadany w ciepłe, leniwe niedzielne popołudnie na tarasie (choć jeszcze lepiej smakuje w ogrodzie;).
*Żuczek, zwany czasem również Dziadkowozem, to nasz postrach autostrad 🙂
Wyciągnęłam ostatnio książkę, którą jakiś rok temu kupiłam za grosze w antykwariacie: ?Przy wileńskim stole? Barbary Hołub, czyli garść wspomnień znanych Wilniuków, okraszonych dużą ilością przepisów z Wileńszczyzny. Wspomnienia snują tu m.in. Czesław Niemen, Zygmunt Kęstowicz, Ryszard Kapuściński, Danuta Szaflarska czy Melchior Wańkowicz., każda historia opowiedziana jest językiem właściwym dla mówcy, ale wszystkie łączy jedno ? duża doza nostalgii, jak na wspomnienia przystało.
Jestem w połowie lektury, zakreśliłam kilka fragmentów, a kilka cytatów znalazło się nawet w moim notatniku. Jeden z przepisanych przeze mnie obrazków nakreślił Bernard Ładysz (polski śpiewak operowy):
Widzę naszą kuchnię, duży piec z duchówką, trzaskające polana? W dużym pokoju stał stół, ciężki, masywny, przy  którym zasiadała rodzina. Najmocniej zapamiętałem niedziele. Śniadania niedzielne robił tata. Latem były to przeważnie jagody z cukrem, do tego świeże, pachnące mleko, maślane bułeczki.

Nie chcę dzisiaj pisać o jagodach, na to przyjdzie jeszcze czas. Nie chcę nawet pisać o niedzielnych śniadaniach, choć to wdzięczny i rozległy temat, który mogę eksploatować nieskończoną ilość razy. Dziś chcę napisać o niedzielnym męskim gotowaniu, tak się bowiem składa, że męskie gotowanie pojawia się u nas w weekendy, najczęściej właśnie w niedziele. W moim domu rodzinnym w niedzielny poranek budziło nas zawsze niosące się echem po antresoli pytanie: dziewczyyyynyyy, chcecieee jajecznicyyy? Oczywiście dziewczyny zawsze chciały jajecznicy i już po kilku minutach zasiadały przy stole w różnych stadiach przebudzenia, a co za tym idzie i przytomności (ja byłam na nogach od 8.00, więc śniadanie nie stanowiło dla mnie nigdy problemu). Niedziela zawsze pachniała robioną przez tatę pyszną i niemożebnie kaloryczną jajecznicą na boczku.

Dzisiaj niedziela nie ma jednego zapachu, ale czasem upływa pod znakiem męskiego gotowania. 
Niedawno pachniała aromatycznymi, pomidorowo- czosnkowymi krewetkami, które w towarzystwie bagietki stworzyły przepyszny obiad. Myślę, że sos na bazie oliwy swoją kalorycznością godnie zastąpił jajecznicę na boczku.
KREWETKI  Z CZOSNKIEM I CHILLI
(na 4 porcje)

125 ml oliwy z oliwek
6 zmiażdżonych zabków czosnku
1 czerwona cebula, posiekana
2 suszone papryczki chilli
1,2 kg mrożonych krewetek (najlepsze są te duże, tigery, ale średnie i koktajlowe też się sprawdzą)
4 pomidory, drobno posiekane, bez skórek
garść posiekanej natki pietruszki
Na dużej patelni rozgrzewam oliwę, dodaję czosnek, cebulę i pokrojone drobno papryczki chilli.  Podsmażam, po czym dodaję krewetki i smażę je 4 minuty, mieszając. 
Następnie dodaję pokrojone pomidory, doprawiam całość solą i duszę 2-3 minuty. Podaję w miseczkach, posypane na świeżo natką pietruszki, z bagietką.

Uwagi:
1. Przepis pochodzi z książki „Dania domowe”, którą bardzo lubię ze względu na ciepłe smakowite zdjęcia i fajne przepisy.
2. Nie zmniejszajcie ilości oliwy, tylko z taką porcją sos będzie miał kremową, aksamitną konsystencję i taką miękkość, która sprawia, że mówi się o potrawie, że rozpływa się w ustach. Danie jest bardzo proste do zrobienia, bazuje na kilku klasycznych składnikach i w tym właśnie tkwi jego sukces – nie jest przekombinowane. A bagietka zanurzona w sosie to po-e-zja!

1. obserwować, jak moje zioła powoli sobie rosną. Jeśli uda mi się ich nie dobić (a musicie wiedzieć, że pisze to osoba, której udało się niegdyś zasuszyć kaktusa), niebawem będziemy się cieszyć kilkoma kubkami różnych ziół!
2. Rachel Khoo. To moja nowa kulinarna miłość, obejrzałam na Youtube wszystkie odcinku jej programu. Klucz do sukcesu jest prosty: ciekawa dziewczyna o czerwonych ustach, w kolorowych sukienkach + malutka paryska kuchnia z obszczerbionymi miseczkami i zdekompletowanymi filiżankami + fajne, proste przepisy. 
Do tego wizyty w cukierniach, zioła na balkonie, spacery po paryskich straganach, jazda na rowerze i uśmiechnięci przyjaciele, popijający wino w ciasnej kawalerce. Rachel budzi sympatię (choć pewnie znajdą się i tacy, których będzie irytować), jest naturalna i ciekawie zachęcająco opowiada o swoich potrawach.  Mam na oku kilka przepisów, w tym keks z pistacjami i kozim serem, oeufs en cocotte, ale podawane w filiżankach czy pieczone warzywa z musem z koziego sera.
3. Bazę archiwalnych felietonów Nigelli Lawson w NY Times – smakowita lektura.
4. Kanapkę z rostbefem, roszponką i majonezem, którą jadłam w weekend w Charlotte, gorącym miejscu na mapie kulinarnej Warszawy. I croissanta z czekoladą z tegoż samego miejsca. Nie wnikam, czy Charlotte to lans czy nie, mi się tam bardzo podobało ? lubię miejsca, w których pachnie maślanymi croissantami i kawą, wielkie drewniane stoły i obszczerbione krzesła.
5. Zapach czekolady w domu. Chocopots Nigelli Lawson piekę po raz drugi w ciągu miesiąca, są równie niekłopotliwe, co moje zioła w kubkach.

CZEKOKUBKI – CHOCOPOTS
110 g masła
110 g gorzkiej czekolady
2 jajka
3/4 kubka cukru
3 łyżki mąki
4 ramekiny smaruję tłuszczem. W miseczce mieszam masło i czekoladę, rozpuszczam je w mikrofali (bądź w kąpieli wodnej, bądź w rondelku, podgrzewając je na małym gazie). 
W drugiej misce miksuję chwilę jajka (mają być rozbeltane), dodaję cukier i mąkę, mieszam całość. Dodaję lekko ostudzona masę czekoladową, mieszam delikatnie i  rozlewam do ramekinów. Piekę w 200 st. C. przez 20 minut, nie dłużej. Chocopotsy podaję gorące, w foremkach.
Uwagi:
1. Przepis autorstwa Nigelli Lawson, nie pamietam, z jakiej książki – korzystałam z wersji na youtube.
2. Moje czekokubki zrobiłam z połowy porcji – akurat dla dwóch osób. Aby niepotrzebnie nie nagrzewać piekarnika, można czekokubki upiec w prodiżu (jestem fanką tego sprzętu – to on pomógł mi przetrwać życie bez piekarnika).
3. Chocopotsy mają chrupiącą skorupkę i wilgotny środek i są kwintesencją czekoladowego pocieszenia w zimny, kwietniowy wieczór. Można też poeksperymentować i wrzucić do środka np. wiśnie ze słoiczka, kawałek białej czekolady albo krówkę – wszystkie chwyty dozwolone.