Wczoraj wróciłam z zakupów z nowymi perfumami oraz buteleczką aromatycznej wody różanej i sama nie wiem, co bardziej mnie cieszy. 
Mam nadzieję, że jeszcze przed weekendem, który będzie dla mnie wyjątkowo zabiegany, uda mi się wykorzystać to cudeńko. Mam pewien słodki pomysł.

/wpis zamawiany/

Niedawno zostałam zaproszona do spisania moich wspomnień dotyczących smaków i zapachów dzieciństwa. Wspominki te związane są z konkursem „Czuję, że żyję”, organizowanym przez portal gazeta.pl wspólnie z marką Sudafed.
Konkurs ma 3 odsłony, w każdej z nich można wziąć udział przesyłając dowolną ilość zdjęć (ale zwyciężyć można tylko raz). Pierwsza odsłona konkursu kończy się 12.12.12 r. i obejmuje wysyłanie zdjęć przedstawiających smak lub zapach dzieciństwa. Fotografie należy zamieścić w galerii konkursowej. Regulamin i szczegóły dot.  konkursu znajdziecie tu: TUTAJ
Kolejne etapy konkursu to „Smak i zapach domu” (trwa do 20.12.12 r.) oraz „Smak i zapach świąt” (trwa do 28.12.12 r.). W każdej z jego odsłon do wygrania są 4 aparaty Nikon Coolpix S6300, a więc łącznie 12 sztuk.
A poniżej kilka słów o moich smakach i zapachach dzieciństwa, może Was zainspirują.
*** 
Smak i zapach dzieciństwa? Jest ich mnóstwo, bo moje wspomnienia to taka pajęczyna utkana z kolorów, smaków i zapachów własnie. 
Jeśli jednak miałabym wyłuskać ten jeden jedyny, to jako pierwszy przychodzi mi na myśl słodki aromat kaszki manny, którą co wieczór mama robiła mi na kolację. Kasza miała delikatny mleczny smak, była posypana cukrem i podawana z kawałkiem masła. Najśmieszniejsze jest to, że wtedy, w wieku sześciu lat, wieczory z spędzone nad talerzem kaszy nie należały do najprzyjemniejszych. Nie to, żeby jej nie cierpiała, ale nie lubiłam tej codziennej monotonii, miałam dosyć tego smaku. Doceniłam go dopiero później, kiedy talerz ciepłej kaszki rozgrzewał moje zmarznięte dłonie i przepędzał zawisłe nad głową czarne chmury. Oczywiście najlepsza jest kaszka zrobiona przez mamę, ale ta, którą przyrządzam sama, też daje radę. 
Kiedy nieco dorosłam, na kolacje zaczęłam dostawać domowej roboty serek biały. Był delikatny, miał kształt półkuli z odciśniętym wzorem sitka na wierzchu i pachniał śmietanką. Posypywałam go cukrem albo polewałam miodem i zjadałam jego plaster na kolację. Wiosną mama rozdrabniała twaróg widelcem, dodawała do niego nieco śmietanki, szczyptę soli i pieprzu, zaś mnie wysyłała do ogródka po rzodkiewkę i szczypiorek. Pokrojone drobno warzywa mieszała z masą serową i układała na pajdzie chrupiącego chleba z masłem.

Choć tęsknię za smakiem domowego sera, jeszcze nie odważyłam się go zrobić, boję się, że nie uda mi się odtworzyć smaku, jaki zbudowałam w moich wspomnieniach. 

Szarlotka to taaaakie nudne ciasto, wespół z sernikiem straszy w większości kart restauracyjnych. Nie lubię i w zasadzie nie darzę szacunkiem miejsc, które oferują wyłącznie te dwie słodkości, podobnie jak nie lubię lokali, w których podaje się schabowego z plastrem ananasa z puszki albo dewolaja o zapachu kostki rosołowej. Zamawianie ich zawsze kończyło się rozczarowaniem: a to jabłka były zbyt słodkie, a to na wpół surowe i sinawe, to znów spód okropny (biszkoptowe czy ucierane ciasto kompletnie nie pasują mi na szarlotkowy spód), a sernik zdecydowanie zbyt budyniowy w smaku.
Popularność tych wypieków buduje przekonanie, że są łatwe do zrobienia. Tymczasem szarlotka idealna wymaga trochę zachodu: właściwych jabłek (lekko kwaskowatych, nie za miękkich, by nie rozpadły się zupełnie podczas podduszania i pieczenia), odpowiedniej ilości cukru, aby zagrał z kwaskiem  owoców, ciasta, którego kruchość i delikatność stanowić będzie lekki kontrast z miękkim nadzieniem. I to jabłkowo-cynamonowe, delikatne wnętrze (ale nie jabłeczna breja) otulone dwiema warstwami idealnie kruchego ciasta o maślanym posmaku, to jest to. Poezja, ma się rozumieć!
Moje kręcenie nosem wynika pewnie z faktu, że już od dzieciństwa znam swoją szarlotkę idealną. Kiedyś już o niej wspominałam; wypiekała ją w prodiżu babcia Marysia. Ciasto było doskonale kruche, z odpowiednio kwaśnymi jabłkami i chrupiącą skorupką (czyli roztopionym podczas pieczenia cukrem) na wierzchu. Patent na szarlotkę podpatrzyła mama, co zapewniło nam dostawy najlepszego pod słońcem wypieku o każdej porze roku.
Najbardziej lubię ją wypiekać jesienią i zimą, zawsze poprawia nastrój.

 

SZARLOTKA BABCI MARYSI
(proporcje na keksówkę; na okrągłą foremkę 23-26 cm należy je podwoić)
na kruche ciasto:
150 g mąki
100 g chłodnego masła, pokrojonego w kostkę
50 g cukru pudru
1 żółtko
nadzienie:
1/2 kg kwaśnych, twardych  jabłek, najlepsza szara reneta
50 g cukru
1 łyżka cynamonu w proszku
2 łyżeczki soku z cytryny
cukier do posypania wierzchu ciasta
W robocie kuchennym zagniatam kruche ciasto, mieszając wszystkie składniki (albo ugniatam je chłodnymi dłońmi do połączenia składników). Ciasto zawijam w kulę i odkładam do schłodzenia na con. 1/2 godziny.
W tym czasie obieram jabłka i kroję je na niewielkie cząstki (ale nie nazbyt drobne, by nie powstała jabłkowa breja; najlepiej najpierw pokroić jabłka w ósemki, a potem każdą ósemkę przekroić na 3-4 części). Jabłka mieszam z cukrem (jeśli są słodsze, daję mniej cukru), cynamon i sok z cytryny. Jabłka zalewam 2-3 łyżkami wody i duszę kilka minut w rondelku, aż nieco zmiękną (ale nie mogą się rozpadać).
Schłodzone ciasto rozwałkowuję i wycinam kawałek pasujący do foremki. Wykładam formę ciastem (formując z ciasta również niewielkie ścianki) i nakłuwam widelcem. Przygotowuję od razu drugi płat ciasta, którym przykryję warstwę jabłek. Podpiekam spód w 190 st. C. przez 10 minut. Następnie na podpieczone ciasto wykładam jabłka i przykrywam je drugim płatem ciasta . Posypuję ciasto cukrem i piekę w 180 st. C. przez około  30-40 minut, do zezłocenia góry. Cukier powinien się roztopić, tworząc chrupiącą skorupkę.

Uwagi:
1. Zamiast szarej renety można użyć jabłek odmiany Granny Smith albo – w sezonie – papierówek. Ważne, by były kwaśne.
2.  Prezentowane tu proporcje wystarczają na wylepienie standardowej keksówki. Z reguły piekę ciasto w okrągłej formie 23 cm, co wymaga podwojenia składników.