
W zbiorze naszych rodzinnych
opowieści mamy jedną taką, która szczególnie kojarzy mi się z wiosną. Jej bohaterką
jestem ja. Ilekroć przez okno przebijają się pierwsze promienie wiosennego
słońca, domownicy sobie o niej przypominają i bezczelnie się ze mnie nabijają.
A historyjka była taka: gdzieś w
zamierzchłej przeszłości, pewnego lutowego przedpołudnia pięknie zaświeciło słońce.
Otworzyłam okno w pokoju i poczułam zapach wiosny. Wydawało mi się, że jest
bardzo ciepło, a że szykowałam się do wyjścia, ubrałam błękitną spódnicę, bluzeczkę i kozaki. Zarzuciwszy na szyję jedwabny szal, rzuciłam mamie zwiewne hej, wychodzę! i skierowałam się ku wyjściu. Zatrzymało mnie zdumione
spojrzenie rodzicielki.
A gdzie ty się wybierasz tak ubrana, nie zapomniałaś
kurtki?, zapytała. Nie, nie zapomniałam, przecież jest ciepło, świeci
słońce, pachnie wiosną, chciałam odpowiedzieć, ale zamiast tego cofnęłam się i spojrzałam na
termometr. Ten pokazywał minus pięć stopni? Potulnie założyłam więc kożuszek
i tak przyodziana wyszłam na dwór. Do dzisiaj w naszej rodzinie gest zarzucania
szala na szyję okraszony słowami hej, wychodzę! symbolizuje osobę, której pierwsze tchnienie
wiosny zablokowało racjonalne myślenie. Inaczej rzecz ujmując, chodzi o osobę,
która ? jakby powiedziała babcia Ania ? ma fiubździu w głowie.
Z upływem lat zachowuję większą
ostrożność , jeśli chodzi o ubiór, ale pierwsze uderzenie ciepła działa na mnie
równie mocno, co tamtego lutowego dnia. Mam ochotę skakać, pływać, jeździć
na rowerze, urządzać pikniki, chodzić boso po trawie, plaży, jechać w góry, malować
meble, przesadzać kwiaty, opalać się na tarasie?. Słowem, rozpiera mnie energia
i czuję potrzebę wyssania całego ciepła, zdrapania każdej plamki zieleni, jaka
wyłania się z pozimowego krajobrazu.
Kolejne uderzenia wiosny
przyjmuję już nieco spokojniej, ale od czasu, gdy na świecie robi się cieplej,
nic nie już takie samo ? nie mogę wysiedzieć w domu.
Za nami już pierwsze
śniadanie na dworze, co oznacza, że ostatni gwóźdź do trumny zimy został
przybity. Tego roku tarasowy sezon
śniadaniowy zainaugurowaliśmy wytrawnymi serniczkami.

WYTRAWNE MINI SERNICZKI
(na 6 kokilek)
230 g młodego szpinaku
450 g trzykrotnie zmielonego twarogu
garść suszonych pomidorów w leju (olejem smaruję kokilki)
1/3 szklanki czarnych oliwek bez pestek
3 jajka
1 łyżka ulubionych świeżych ziół (ja dałam oregano)
sól i pieprz
1 zmiażdżony ząbek czosnku
Szpinak zalewam wrzątkiem i po chwili odcedzam (powinien się skurczyć), po czym kroję dość drobno. W misce mieszam twaróg z jajkami, dodaję pokrojone w paski pomidory, przekrojone na pół oliwki, czosnek, zioła i szpinak. Doprawiam masę i wylewam ją do nasmarowanych tłuszczem kokilek.
Piekę 1 190 st. C. przez 20-25 minut, aż masa się zetnie i nieco urośnie. Podaję na gorąco, choć zimne też pyszne (ładnie wyglądają w kokilkach, ale można je również z nich wyciągnąć). Przed podaniem posypałam serniczki zieleniną (bazylia najlepiej tu się sprawdza, ale nie miałam jej na stanie, więc padło na pietruszkę).
Uwagi:
1. Pomysł znaleziony u
Ani.
2. Widzę te serniczki jeszcze np. z kaparami, posypane prażonym słonecznikiem, z bakłażanem na spodzie, z karmelizowaną cebulą, z boczkiem, orzechami włoskimi i „wstawką” z lazura – pomysłów jest wiele, efekt pyszny.
