Z okien mojego pokoju w domu rodzinnym widziałam czarny bez, który obsypywał się kwieciem już pod koniec maja, a potem uginał się pod ciężarem czarnych owoców. Mama przygotowywała z nich syrop na zimowe przeziębienia. Nie wspominam go miło, bo pełen był drobnych, ostrych pesteczek, które wchodziły w zęby. Dzisiaj myślę, że po odcedzeniu ziarenek, syrop byłby smaczny. Wzbogaciłabym go o nutę wanilii albo mocniejszy, korzenny kopniak i dodawała zimą do grzańca.
Ale na razie odkładam na bok dywagacje na temat owoców czarnego bzu, bo teraz trzeba skupić się na jego kwiatach! W południowej części Polski już chyba przekwitł, więc ci, który nie zdążyli go nazbierać, muszą obejść się smakiem, ale szczęśliwcy z północy ciągle mają możliwość przygotować kilka butelek tego rarytasu.
Po kwiaty czarnego bzu wybrałam się na polanę nieopodal mojego domu, miejsce, w którym „zaopatruję” się w dziką różę do konfitury, pachnący bez do bukietów, mirabelki do dżemów i młode listki pokrzyw do eksperymentów kulinarnych (spaghetti z pokrzywą albo chipsy z tejże).
Po zebraniu torby kwiatostanów (zrywałam je z różnych drzewek, by nie ogołocić jednego), rozłożyłam na tarasie duży karton i pozwoliłam opuścić lokatorom kwiaty, a potem odcięłam zeń wszystkie zielone części (nożyczkami, tak najszybciej). Od orzeźwiającego, aromatycznego, lekko słodkiego i kwaśnego zarazem syropu dzieliły mnie już tylko 3 dni.

SYROP Z KWIATÓW CZARNEGO BZU

  • 30-40 kwiatostanów (baldachimów) czarnego bzu
  • 1 kg cukru
  • 1 l wody
  • sok z 1 cytryny
Po zebraniu kwiatów (w suchy dzień, najlepiej rano), rozkładam je na tekturze, by wyszły zeń ewentualne robaczki. Nie strzepuję baldachimów, bo wysypie się cenny pyłek!
W czasie, gdy lokatorzy się ewakuują, przygotowuję syrop: rozpuszczam w wodzie cukier, dodaję sok cytrynowy i podgrzewam do zagotowania.
Kwiaty pozbawiam zielonych łodyżek (robię to nożyczkami) – czynność ta sprawi, że syrop nie będzie miał goryczki. Zalewam kwiaty wrzątkiem i odstawiam w chłodne, ciemne miejsce na 3-4 dni, mieszając co jakiś czas syrop. Gotowy syrop odcedzam i przelewam do wyparzonych butelek (można go pasteryzować, ale ja ukryłam go w lodówce).
.
Uwagi:
1. Przepis na syrop wzięłam od Bei. Miałam na oku jeszcze syrop z „Dzikiej kuchni” Łukasza Łuczaja, ale tamta receptura zawierała o wiele więcej cukru i soku z cytryny.
2. Teraz wykombinuję z syropem jakąś lemoniadę, chcę też poeksperymentować z panna cottą z dodatkiem syropu, a może i wypić jakiegoś fajnego drinka z kwiatami bzu jako motywem przewodnim.

Z nieukrywaną przyjemnością zapraszam Was na warsztaty kulinarne, które poprowadzę 21 czerwca w Poznaniu w Akademii Kulinarnej SPOT.to EAT.
Na warsztatach zajrzymy do przedwojennych książek kucharskich. Sięgniemy po receptury Ćwierczakiewiczowej, Ochorowicz-Monatowej czy Disslowej, uzupełniając je o nowoczesny twist, przygotujemy m. in. bałtarzany a’la provencale, forszmak rybny czy tajemniczego blan-mangera. Menu, które przygotowałam na ten czas, jest lekkie i bogate w sezonowe składniki, mam nadzieję, że uda mi się zachęcić Was do zabaw z przedwojennymi książkami kucharskimi. 

Termin warsztatów: 21 czerwca (sobota)
Miejsce: Akademia Kulinarna SPOT. to EAT w Poznaniugodzina: 11:00 – 14:00 lub 15:00-18:00
Cena: 150 zł/os.
Zapisy pod adresem: warsztaty@spot.poznan.pl
Liczba miejsc ograniczona.

Szczegóły znajdziecie tutaj.

 
Po powrocie z długich wojaży dom pachnie jak kartonowe pudło, jest suchy i wyjałowiony. Jednak już po kilku godzinach wypełnia się nami, nabiera rumieńców. Nastawiam czajnik z wodą na herbatę, otwieram paczkę przywiezionej z podróży słonecznikowej chałwy, siadam na kanapie i przyglądam się mojemu biało-szaremu królestwu.
Wczoraj, po półmiesięcznej nieobecności spowodowanej włóczęgą po Kaukazie, najpierw skierowałam swe kroki na taras, ciekawa widoku, jaki zastanę. Przed wyjazdem pozostawiłam w doniczkach niewielkie sadzonki pomidorów, wsadziłam do ziemi rachityczną marketową bazylię, melisę i lubczyk, kupione za grosze sadzonki lawendy, a także małe drzewko laurowe, tymianek, bluszcz i kilka innych roślin. Widok przeszedł moje najśmielsze oczekiwania, wszystko pięknie się rozrosło (Agata, dziękuję za podlewanie roślin!). 
Bluszcz powoli wije się po drewnianej kratce, tymianek obsypał się kwieciem.
Krzaki pomidorów i pigwowiec śmignęły do góry, drzewko laurowe i aksamitki nieco zmężniały, wyrosła mi też kolendra i koperek (tylko czosnek niedźwiedzi uparcie nie chce się pojawić).
Po krótkich pracach ?ogrodniczych? wróciłam do domu z zaostrzonym apetytem, ale ? jak to po powrotach bywa ? ze składnikami było krucho. Przypomniało mi się jednak, że w zamrażarce mam nieco bobu i kawałek chleba (zawsze mrożę nadmiar pieczywa, nieco traci na jakości, ale się nie marnuje).
Skropiłam pajdy oliwą,  ?przypiekłam? je na patelni i natarłam czosnkiem. Ugotowany bób wymieszałam z kapką oliwy, kilkoma gałązkami świeżego lubczyku (idealnie pasowałaby tu kolendra) i kawałkiem słonej fety (nie dojadłam jej przed wyjazdem i również włożyłam do zamrażarki; generalnie mrożenie nabiału to nie jest udany zabieg, ale wybieram to zamiast wyrzucania żywności).
I tak powstały zielone grzanki albo jak kto woli, bruschetty.
GRZANKI Z BOBEM, FETĄ I LUBCZYKIEM
2-3 kromki pszennego chleba
2-3 łyżki oliwy
kawałek sera feta
1 szklanka ugotowanego bobu (obieram go z błonek)
kilka gałązek świeżego lubczyku (lub kolendry)
1 ząbek czosnku
świeżo zmielony pieprz
Chleb skrapiam oliwą i smażę na brązowo. Gorący nacieram czosnkiem. W misce mieszam obrany bób, pokruszony ser i porwany lubczyk, skrapiam oliwą i świeżo zmielonym pieprzem, po czym układam na gorących kromkach chleba. Podaję natychmiast.
Uwagi:
Więcej pomysłów na bób znajdziecie tutaj. Mój ulubieniec to przepiękna seledynowa, czosnkowa (a jak!) pasta z bobu, robię ją co sezon i podaję do makaronu (albo wyjadam łychą prosto ze szklanki).