Ale listopad, co? Słońce, trampki, lekki płaszcz, spacery jak w październiku. Dziwny to czas, z jednej strony człowiek cieszy się aurą, liśćmi na drzewach, z drugiej ma świadomość, że coś jest nie tak, że to nie jest normalne i właściwe. Dzisiaj nastał pierwszy mglisty, szary dzień i czuję się jakby bezpieczniej.
Jeśli na świecie słońca brak, zrób sobie słońce sam! Obłędnie żółte naleśniki dyniowe to dobry pomysł na takie dni, jak ten. Podaję je z dżemem z czerwonej mirabelki (o, tym).
Słowo o naleśnikach: potrzeba do nich dobrej patelni, do której nic nie przywiera. Ciasto jest bardzo delikatne i łatwo się rozrywa, nawet podczas przewracania, więc trzeba uzbroić się w cierpliwość. Ale takie delikatne naleśniki mają w sobie dużo uroku, warto się pomęczyć. A jak już Was cholera bierze, zagęśćcie ciasto łyżką mąki, będą się smażyć nieco lepiej. Przepis na naleśniki dyniowe pochodzi z pierwszej książki Marty Dymek, „Jadłonomii”.
NALEŚNIKI DYNIOWE
- 1 szklanka mąki pszennej
- 1/2 szklanki puree dyniowego (przepis tu – klik)
- 1 łyżka oleju kokosowego
- ok. 1/2-1 szklanka mleka
- szczypta soli
- duża szczypta cynamonu
- olej kokosowy do smażenia
W misce mieszam puree z dyni, olej kokosowy, cynamon i połowę mleka. Powoli dosypuję mąkę, cały czas mieszając. Ciasto ma być bez grudek.
Ciasto odstawiam na 30 minut do lodówki. Po tym czasie do ciasta powoli dolewam pozostałą część mleka. Ciasto ma być lejące, ale nie bardzo rzadkie. Ja zawsze smażę próbnego naleśnika i oceniam, czy potrzeba więcej płynu czy mąki.
Na patelni rozgrzewam odrobinę oleju kokosowego i smażę naleśniki z dwóch stron. Naleśniki przewracam na drugą stronę, gdy brzegi zaczną się ścinać. Gotowe naleśniki smaruję dżemem i podaję.