Z ostatniej
partii jabłek, które zebrałam podczas wyprawy w „krzaczory” (klik) ugotowałam dla Olusia kompot. Kiedyś byłam sceptycznie nastawiona do wszelkiej
maści kompocików, bo kojarzyły mi się ze słodkimi ulepkami, ale pewnego
razu mama przygotowała garnek tego napoju dla Olka. I chociaż gotowane jabłka to moja trauma z dzieciństwa, te
antypatie smakowe się nie powtórzyły i Olek popijał go z wielką chęcią.
Nasza wersja
nie zawiera cukru, za to pachnie korzeniami, bo dorzucam do niej kardamon i
cynamon. Jeśli jabłka są wyjątkowo kwaśne, dodaję odrobinę miodu. Najwięcej
smaku mają malutkie, kwaskowate jabłka, więc lepiej poszukać na targu owoców od
babulinki niż kupować napompowane atrapy z marketu albo po prostu ogołocić
jakąś zaprzyjaźnioną jabłonkę. Z braku małych jabłuszek, polecam szarą renetę –
daje przyjemną kwasowość. Jako że małe dzikie jabłuszka mają dużo pektyny, kompot
robi się trochę gęsty (to miłe uczucie dla podniebienia).
1 kg jabłek
2 ziarna
kardamonu
duża szczypta
cynamonu
opcjonalnie:
1 łyżeczka miodu
Obieram
jabłka ze skórek i pozbawiam szypułek, kroję w ćwiartki. umieszczam w dużym
garnku, zalewam wodą (ok. 3 cm powyżej powierzchni owoców), dodaję przyprawy.
Gotuję jabłka do momentu, gdy będą miękkie. Odcedzam kompot, jeśli trzeba,
dosładzam miodem.
ale bym się napiła takiego domowego kompotu:)
Chwila pracy i go masz 😀
A ja zawsze lubiłam kompoty, szczególnie Babciny czereśniowy, mmm… 🙂
Czereśniowego chyba nigdy nie piłam…
Do takiego kompotu warto przefiltrować wodę, my mamy filtr molekularny z naturalną mineralizacją i przyznam jest różnica w smaku. No i kompot jest zdrowszy bo woda jest przefiltrowana i zdrowa.