W Trójmieście jak grzyby po deszczu wyrastają kolejne galerie handlowe. Betonowe molochy upstrzone logotypami światowych marek pożerają coraz większe połacie miasta, wysysając z niego charakter. Wszystko robi się równe i przewidywalne, nie ma miejsca na krzywiznę, obdrapanie, na placek dzikiej zieleni.
W samym Wrzeszczu, jednej z dzielnic Gdańska, powstaje trzecie centrum handlowe w promieniu kilku kilometrów, Galeria Metropolia. W Gdyni jakiś czas temu powstało centrum reklamowane jako największa galeria handlowa na Pomorzu.
A ja chodzę między hałdami krzeseł starych kanap, zabawek, płyt, kartek z kiepską poezją, gazet z lat siedemdziesiątych, guzików i butów – cichych świadków przemian, które właśnie się dokonują. W tle słychać szum kolejki miejskiej, której żółto-niebieskie kolory migają między drzewami, nieco dalej błyszczą neony Galerii Bałtyckiej. Jestem przy ulicy Nad Stawem w Dolnym Wrzeszczu, w miejscu zwanym Indiańską Wioską. Nazwy tej użył G. Grass, ponoć ze względu na fakt, że przed wojną mieszkało w tym miejscu wielu komunistów (Czerwona Wioska przeistoczyła się w Indiańską).
Indiańska Wioska to niewielkie osiedle jednopiętrowych domów z muru pruskiego zanurzone w zieleni, powstałe około 1918 roku dla pruskich pilotów myśliwców, a po demilitaryzacji Gdańska zasiedlone przez cywilów (po II wojnie światowej zamieszkało tu wiele rodzin z Wilna).
Dzisiaj, w sierpniowe popołudnie, chodzę z przyjaciółki między budynkami, a raczej tym, co z nich pozostało zaglądam do zarośniętych ogródków, zrywam owoce ze zdziczałych drzewek, zaglądam do gazety z 1976 roku i ogarnia mnie banalny smutek wywołany kruchością losu. To, co kiedyś tętniło życiem, dzisiaj popadło w ruinę. Zza ceglanych ścian domków łypią dźwigi, symbol nieuchronnych zmian ? w sąsiedztwie wioski powstaje kolejna galeria handlowa.
To są ostatnie chwile Indiańskiej Wioski. Na środku placu, po którym kiedyś biegały dzieciaki, wyrosła wielka góra śmieci. Większość domów to już widma bez okien, ze splądrowanym wnętrzem i bezwartościowymi przedmiotami codziennego użytku, które dogorywają porozrzucane w okolicy.
Niesamowite, jak złowieszczo wyglądają przedmioty, które straciły swego właściciela.
Płyta z przebojami Krzysztofa Klenczona, guziki, czerwony pantofelek, stołek oparty o zmęczony życiem kasztanowiec, zdjęcie dziecka zajadającego się kurczakiem, pobite lusterko, zakurzone książki, porzucona kartka z kiepskim, ale rozczulającym wierszem (bądź mi słońcem w deszczowy dzień, bądź nadzieją, bądź życia jesienią), nudnawa książka, lalka bez nóg, grzechotka czy wycinek gazety sprzed kilkudziesięciu lat przeistaczają się w rekwizyty rodem z horrorów.
Wyobraźnia segreguje rozrzucone rzeczy, nasuwa dziesiątki mniej lub bardziej prawdopodobnych historii dotyczących ludzi, którzy opuścili to miejsce, pozostawiając po sobie namacalne ślady w postaci porzuconych przedmiotów.
Pod nieobecność człowieka przeistacza się również przyroda. Zieleń szybko dziczeje, staje się groźna i niepokoi. Delikatna mimoza nabiera ostrości pośród ruin, zdziczała jabłonka straszy kostropatymi gałęziami, a bluszcz robi się agresywny.
Z kilkudziesięciu mieszkających tu rodzin, pozostało kilka. Ci, którzy jeszcze tu żyją, nie mają lekko, bo plądrownicy nie dają spać po nocy, hałasują, a nawet próbują wdzierać się do zasiedlonych jeszcze domów.
Jednego z mieszkańców spotkaliśmy podczas spaceru, kiedy robiliśmy sesję zdjęciową w najbardziej intrygującym zakątku wioski, starej szopie „ozdobionej” przerażającymi zabawkami.
Zmęczony życiem mężczyzna około sześćdziesiątki przyglądał się nam zza drzewa. Rottweiler, którego trzymał na smyczy, nie zachęcał do rozmowy, skinęliśmy więc głowami w geście przywitania i już mieliśmy odejść, ale mężczyzna sam do nas zagadał. Chyba chciał porozmawiać, opowiedzieć o smutnym schyłku życia w Indiańskiej Wiosce.
Rottweiler wabił się Czarny i wydawał się spokojny. Mężczyzna pożyczył psa od znajomego, by bronić się przed złodziejami. Opowiadał, jak dobrze kiedyś tu się żyło. Jak było zielono, jak dzieci biegały po wielkim podwórzu, jak obfite były przydomowe ogródki, jak bogate życie towarzyskie w tej zamkniętej enklawie w centrum miasta. Grille i śmiechy do rana.
Potem zaprowadził nas go gołębiarza Rybki, który żyje w domu na skraju wioski, jednak mimo łomotania do drzwi, Rybka nie otwierał. ?Pewnie zapił?, skwitował to nasz przewodnik. Porozmawialiśmy jeszcze chwilę, po czym się pożegnaliśmy, życząc mu spokojnej nocy, chociaż każde z nas miało świadomość, jak głupio to życzenie brzmi w aktualnej scenerii.
*** Pisząc o Indiańskiej Wiosce korzystałam z artykułu J. Gilewicza „Historia Indiańskiej Wioski we Wrzeszczu” (polecam obejrzenie filmiku z podlinkowanej strony).
Tym razem moja opowieść nie zostanie zwieńczona żadnym przepisem, bo jakoś smutno jeść po takim spacerze.
Znikają klimatyczne miejsca, a galerie handlowe nie mają duszy ani serca. Nie rozumiem tego fenomenu – dlaczego w Polsce galerie powstają w centrach miast, wszędzie na świecie te molochy są na przedmieściach! Właśnie wróciłam z moich chorwackich wakacji zachwycona tym, czego u nas nie ma – uśmiechniętymi dziewczynami z piekarni, panem z warzywniaka, który do zakupów dorzuca bakłażana gratis, klimatyczną winiarnią w centrum miasteczka z weteranem jugosłowiańskiej wojny, galerią z rękodziełem, gdzie pani o każdej figurynce i kubeczku coś próbuje w międzynarodowym słowiańskim opowiedzieć… Nie są to sieciówki, ale miejsca z duszą, czasem w starych kamienicach, czasem to stragany przykryte liśćmi palmowymi. Nie wyglądają reprezentacyjnie, ale chce się tam wracać.
Ile tam skarbów musi być. Ludzie opuszczając domy zostawili spory kawałek własnych historii, który można odkrywać. To musiała być bardzo intymna wyprawa, trochę, jak zakradanie się do cudzego domu i czytanie prywatnych zapisków.
Szkoda, że w miastach coraz mniej jest miejsc dla ludzi, a coraz więcej miejsc dla komercji. Pieniędzmi da się zniszczyć wszystko, nawet klimatyczne osiedle, w imię bezdusznej fabryki do przemiału kasy. Nie zaprzeczę, że bywam w galeriach, ale uważam, że ich miejsce powinno być na uboczu, na niezagospodarowanych terenach. Przerażające jest to z jakim impetem rozrastają się centra handlowe w centrach miast i z jaką siłą wysysają z tych miast życie.
Smutny koniec niegdyś tętniącego życiem miejsca. Prawdziwym życiem, nie tym plastikowym…
Pięknie piszesz, robisz świetne zdjęcia. Szkoda że portale dla mas nie zatrudniają tak zdolnych ludzi jak Ty. Może mielibyśmy ciut bardziej wrażliwe społeczeństwo. pozdrawiam. aga
intrygujące miejsce ale i złowieszcze, masz rację 🙂
rzeczywiście, jakiś smutek i dreszcze emocji się przebija… (jedno ale: nie mimoza, lecz nawłoć)
Czyli tzw. polska mimoza ("Mimozami jesień się zaczyna").
Smutne…
nie wiem czemu, ale ten kiepski wiersz, nasunął mi od razu skojarzenie z (wg mnie niekiepską) piosenką Jacka Lecha "Bądź dziewczyną moich marzeń" 🙂 Może twórca się inspirował ? 🙂
Fajnie piszesz… ale sześćdziesięciolatek u schyłku życia???
Serce boli. Rodzinny album pełen czarno-białych zdjęć tętniących życiem. Uśmiechnięte sąsiadki i babcia młodziutka wśród nich, ja z chodzącą lalką pod olbrzymią renklodą, moja mama w białej sukni otoczona orkiestrą, brat mamy – przystojniak z jasną czupryną oparty o płot. Te same miejsca teraz w totalnej rozsypce. Wciąż słyszę śpiew świerszczy w gorącą noc. Czuję zapach ogrodów. Serce boli…
Nie rozumiem polityki tego miasta. Indiańskiej wioski nie znałam wcześniej, ale centra handlowe są wszędzie, nawet naprzeciwko cudnej Biskupiej Górki powstaje moloch, a kamienice na Dolnym Mieście wyburzają;( po co nam te niekończące sie zakupy???
Niestety też tego nie rozumiem 🙁 Ale "jeśli nie wiadomo, o co chodzi…".
Tylko ile jeszcze centró handlowych może powstać?!
No tak, znika stare, idzie nowe… Stare patrzy na nowe, przegląda się w nim. Szkoda mi tych domków, tym bardziej, że obecnie prócz tej galerii handlowej nic tam nie ma. O przemianach we Wrzeszczu pisałem u siebie na blogu 🙂 http://7zdjecgdanska.blogspot.com/2015/10/wrzeszcz-w-budowie-jakiego-jeszcze-nie_29.html oraz http://7zdjecgdanska.blogspot.com/2015/11/wrzeszcz-w-budowie-jakiego-jeszcze-nie.html Pozdrawiam 🙂