1. Pobawić się kamykami na jednej z czarnych plaż.
Przesypywanie drobnych, obłych kamyków to przyjemność porównywalna z obracaniem w dłoni świeżych kasztanów. Najlepiej usiąść nad brzegiem oceanu, w bezpiecznej odległości od wody (fale lubią zaskakiwać) i zanurzać dłonie w kamieniach. Uwaga, uzależnia jak folia bąbelkowa!
Miejsce: najpiękniejsza czarna plaża, na jaką trafiliśmy, leżała za Fiordami Wschodnimi (na południe), gdzieś w okolicach Höfn.
2. Zjeść hot-doga.
Serio! Islandczycy zapałali miłością do hot-dogów (na wyspie nazywają się pylsur). W każdej większej miejscowości (czyli takiej ze stacją benzynową i sklepem) znajdziecie budkę z bułami z parówką, zajada się nimi każdy Tomasson i każda Gertruddotir. Zamiłowanie do tego fast foodu zrodziło się ponoć w czasach, gdy na Islandii stacjonowali Amerykanie (od II wojny światowej).
Miejsce: polecam hot-dogi z Pylsu Vagninn, z musztardowo-miodowym sosem, surową i prażoną cebulką, naprawdę zacne! Tutaj znajdziecie to miejsce.
3. Znaleźć fokę w lodowcowym jeziorze Jökulsárlón.
Po zrobieniu tysiąca zdjęć pięknym i majestatycznym bryłom lodu dryfującym po jeziorze Jökulsárlón, poszukajcie fok, które pluskają się w jego zimnych wodach.
Miejsce: południe Islandii, jezioro jest w każdym przewodniku.
4. Wykąpać się w gorącym źródle.
To niezwykłe łatwe zadanie, bo gorące źródła znajdziecie w każdej islandzkiej wiosce (informują o nich specjalne znaki). W XXI wieku gorących kąpieli zażywa się w basenach, które od „zwykłych” odróżniają sie temperaturą – woda jest tu zdecydowanie cieplejsza, a gość ma do dyspozycji kilka basenów ze zróżnicowaną temperaturą, od 27 st. C. do 41 st. C. Wersja dla hardkorowców: wygrzejcie się w 41 st. C., a potem zanurzcie się w pojemniku z lodowatą wodą o temp. 4 st. C. – cudowne uczucie! Wiem co mówię, bo tak się kąpałam.
Miejsca: polecam baseny w najmniej obleganych turystycznie miejscowościach, bo są najtańsze i spokojne. My kąpaliśmy się w Hellu (klik) i w Heykhold. Koszt od osoby to maks. 50 zł. W Heykhold jest klasyczne, kamienne gorące źródło (jest o nim mowa w islandzkich sagach), w którym można wymoczyć się bez żadnych opłat. Gorąco (nomen omen) to polecam, bo uczucia są inne niż kąpiel w nowoczesnym basenie.
5. Spróbować hákarl, czyli sfermentowanego rekina.
To punkt dla lubiących ekstremalne przygody kulinarne, bo jedzenia śmierdzących tranem i starymi skarpetkami kawałków ryby nie można zaliczyć do przyjemności. Ot, taka historyczna ciekawostka kulinarna: mięso rekina żarłacza należało pozostawić do fermentacji na kilka tygodni. W ten sposób eliminowało się z mięsa trucizny, następnie zakopywało się je na jakieś pół roku w ziemi (w tym czasie rekin nabierał niepowtarzalnego aromatu amoniaku, skarpetek i innych nut zapachowych), po czym wietrzyło i rybka była gotowa do konsumpcji. Podejrzewam, że rekin, którego obecnie można znaleźć w sklepach nie jest aż tak intensywny w smaku, jak ten przed wieków, bo podczas degustacji nie miałam odruchów wymiotnych ani nie czułam porażającego smrodu (jedynie smród starego rybska). A może to ja jestem zaprawiona w bojach? 🙂
Miejsce: hakarl jest do kupienia w każdym markecie, a wyjątkowo zainteresowani tematem mogą odwiedzić farmę Bjarnarhöfn na półwyspie Snaefellsnes w zachodniej Islandii, gdzie produkuje się ten specjał od ponad tysiąca lat.
6. Posłuchać Bjork gdzieś w drodze na fiordy.
Albo jadąc brzegiem oceanu. Albo siedząc nad jednym z islandzkich wodospadów. Albo podczas nocnej przejażdżki po Reykjaviku.
7. Podejrzeć bulgoczące błota w Hverarond (Hverir).
Strefa geotermalna to inny świat. Suche, spalone słońcem góry oblepione dziurami przypominającymi jątrzące się rany – coś się z nich sączy, coś w nich bulgocze, z niektórych buchają opary siarki. Bulgoczące błotko to chyba najbardziej hipnotyzujący widok, gdyby nie okropny smród siarki, mogłabym bez końca patrzeć na bąbelki pojawiające się w szarej, wrzącej kałuży.
Miejsce: północ Islandii, Hverarond (jest w każdym przewodniku).
8. Kupić czapkę albo sweter (lopapeysa) z islandzkiej wełny.
To drugie tylko, jeśli macie dużo pieniędzy. Taki z tradycyjnymi wzorami, wydziergany z wełny islandzkich owiec – zapewnia ponoć taki poziom ciepła, jak żadnej inny ciuch. Coś w tym musi być, bo mieszkańcy wiosek na końcu świata chodzili właśnie w takich swetrach i czapach.
9. Wypić piwo w nasłonecznionym ogródku jednej z restauracji w Reykjaviku.
Kiedy odetniecie się od przeszywającego wiatru i wybierzecie dobrze nasłonecznione miejsce, po chwili zaczniecie zdejmować z siebie kolejne warstwy ubrań. Islandzkie słońce może nie jest nazbyt częste, ale za to jak zaświeci, to porządnie – podczas takiego popołudnia w Reykjaviku spaliłam sobie twarz.
10. Posłuchać pisku mew na fiordach.
Najlepiej na zachodnich, bo tam pusto i najpiękniej.
Wkradła się mała pomyłka – Hverarond jest na północy wyspy.
Dziękuję! Siedziałam z mapą, musialam się pomylić podczas pisania.
Najbardziej do gustu przypadło mi słuchanie Bjork w drodze na fiordy. Ale to musi być faza ! Muszę kiedyś wypróbować 🙂
Niezwykła podróż! Niezwykłe zdjęcia!
A ja bym dodała punkt 11, zrobić sobie przejażdżkę na islandzkim koniku :), to takie moje jeździeckie marzenie 😉