Z okazji zbliżającego się Dnia Dziecka postanowiłam napisać o kulinarnych książkach mojego dzieciństwa. Dawno, dawno temu, kiedy nie było jeszcze telefonów komórkowych, a dzieci nie znały chipsów i kolekcjonowały puste puszki po napojach gazowanych, kulinarny rynek wydawniczy nie był zbyt pokaźny, więc i książek dla najmłodszych o tej tematyce nie było wiele. Ale miało to swój urok, bo te kilka egzemplarzy, jakie trafiły w moje ręce, znam niemal na pamięć.
Jako dziecko uwielbiałam kartkować pękate segregatory mojej mamy, pełne wycinków kulinarnych z „Claudii”. Z zapartym tchem przeglądałam zdjęcia finezyjnych ciast i nieznanych mi potraw o intrygujących nazwach (ratatouille, guacamole, carbonara i inne takie). Czasem na odwrocie strony z przepisami trafiał się tłusty kąsek w rubryki poświęconej seksowi, która sąsiadowała z kulinarną. To było lepsze niż teksty z „Brawo”, podczytywane u koleżanek (bo mi mama zabraniała kupować to pismo i dziś wcale mnie to nie dziwi).
Obok wycinków kulinarnych były też mamine książki: nieśmiertelna „Kuchnia polska” czy cała seria „Kowalskich” („Śniadania u Kowalskich”, „Obiady u Kowalskich”, „Kolacje u Kowalskich”). Pierwszą własną książkę kulinarną kupiłam w piątej klasie szkoły podstawowej ze względu na jej autorkę, Małgorzatę Musierowicz. Gdy tylko pojawiała się nowa książka MM, kupowałam ją w ślepo, wydając wszystkie oszczędności (tak, były skromne).
Zatem, gdy na wystawie przasnyskiej księgarni Pegaz mignęły mi „Całuski pani Darling”, nie zastanawiałam się ani chwili. I przepadłam w świecie kulinarnych opowiastek z wątkiem książkowym w tle. Czytałam je niezliczoną ilość razy, marząc o tajemniczych całuskach pani Darling (ciasteczka), ciągutkach Agaty Abbot, niezwykłych ciasteczkach Ksantypy (cebulowych!) czy pulchnych bułeczkach Pippi Pończoszanki.
„Całuski…” rozszerzyły moją listę lektur i stanowiły fundament wiedzy kulinarnej, rozbudziły zainteresowanie kuchnią i popchnęły do pierwszych eksperymentów kulinarnych. Eksperymenty mają to do siebie, że często kończą się fiaskiem, jak na przykład biszkopciki Ani Shirley, które wyszły mi twarde jak kamień. Z kolei śniadanie Sherlocka Holmesa, czyli jajko smażone w kromce z dziurką, weszło do naszego menu rodzinnego.
Kilka lat później ukazała się kolejna książka kulinarna Małgorzaty Musierowicz – „Łasuch literacki”. Nie miałam pieniędzy, by ją kupić, a jakoś nie przyszło mi do głowy, by kogoś o nie poprosić, więc postanowiłam książkę… przepisać. Wypożyczyłam „Łasucha” z biblioteki i niczym średniowieczny skryba, zabrałam się do pracy. Poświęciłam na to wszystkie popołudnia w ferie zimowe, ale warto było – „Łasuch…” był mój! Przekalkowałam nawet rysunki. Po latach pozwoliłam sobie na szaleństwo i kupiłam oryginał.
Była jeszcze i „Kuchnia pełna cudów” Marii Terlikowskiej z niezapomnianymi ilustracjami Ewy Salamon. Pierwsze wydanie pochodzi z 1977 roku, a ja od wczoraj jestem szczęśliwą posiadaczką reprintu (oczywiście kupiłam dla Olutka ;). Dzięki tej książeczce poznałam kiedyś pomidorowo-jajeczne muchomory, myszki z twarogu i ogórkowego krokodyla. Mówcie, co chcecie, ale te zabawy kulinarne były bardzo fajne. Czekam, aż Olo nieco podrośnie i zaczniemy wycinać własne krokodyle!
fajny powrót do lat dzieciństwa
Teraz będę wracać do nich częściej, dzięki Olusiowi 🙂
Moja ukochana kulinarna z dzieciństwa to zdecydowanie Kuchnia Pełna Cudów – przerobiłam wszystkie przepisy, do dziś mam taką już stareńką i od czasu do czasu przeglądam z sentymentem 🙂 I jeszcze Cukiernia pod Pierożkiem z Wiśniami, czytana niezliczoną ilość razy – tam przepisów jest tylko kilka, ale cała opowieść bardzo smakowita 🙂
O, nie znam „Cukierni”, brzmi super! ustawiam w kolejce dla Ola na przyszłość 🙂
O, „obiady u Kowalskich” były wspaniałą lekturą. Trzeba dodać, że moja Mama była raczej zapracowaną osobą i na naszym stole często gościły takie dania jak makaron z jajecznicą czy też makaron z twarogiem, które nawet lubiłam, ale niekoniecznie trzy razy w tygodniu. I gdy było mi już naprawdę gastrosmutno, to brałam „Obiady u Kowalskich” i czytałam sobie co smaczniejsze przepisy. Był tam na przykład rozdział poświęcony menu urodzinowemu i marzę o tym, by kiedyś na urodziny swoje, męża lub córki takie menu odtworzyć. Łasucha literackiego mam do teraz, jest doszczętnie zaplamiony, otłuszczony i bardzo używany, chyba około połowy przepisów zeń wykorzystałam.
Gastrosmutek – ładne to. I historia o „Obiadach u Kowalskich” piękna. Postanów sobie, ze w tym roku odtworzysz to menu, choćby częsciowo. To będzie piękne spełnione marzenie.
Do dzisiaj z „Obiadów u Kowalskich” robimy w domu jajeczne kotleciki 🙂
A moja ulubiona książka z okresów dzieciństwa to ” Prywatka, przyjęcie i inne…” Anna Czerni, była przeze mnie tak intensywnie czytana, zawsze przed snem, że oryginał jest mocno porozklejany, ale po dobrych 10 latach kupiłam sobie kolejny wraz z kilkoma innymi tytułami tej Autorki. 🙂 Równym sentymentem darze „Książkę poniekąd kucharską” J. Chmielewskiej.
O, a ja się za kotlecikami jajecznymi rozglądam! Zajrzę do Kowalskich 😀
Moje ukochane to „Książka kucharska dla samotnych i zakochanych” oraz „Nastolatki gotują”. A na Musierowicz już się nie załapałam, za duża jestem 😉 Chociaż oczywiście mam, kupioną dla dzieci, a jakże 😉
„Książkę kucharską” mam w swej kolekcji, jest przeurocza. Te rysunki! Ale protestuję, Musierowicz nie tylko dla dzieci!
Naprawdę przepisałaś całego Łasucha?? Dziewczyno, Musierowicz byłaby dumna!
😀 Zajęło mi to całe ferie zimowe, ale się udało 😉
Jestem dumna!!!
I wzruszona.
Bardzo serdecznie pozdrawiam Pracowitą Osobę i żałuję, że nie mogłam podarować jej wtedy „Łasucha”.
Dziękuję za tyle miłych słów na tym sympatycznym blogu.
Uśmiecham się do wszystkich!
Małgorzata Musierowicz
A ja jestem dumna, że mam na blogu taki komentarz-perełkę 🙂 Dziękuję za te słowa! Gdybym miała dwanaście lat, zemdlałabym z wrażenia czytając powyższe słowa, dzisiaj, dwadzieścia lat później podskoczyłam z radości.
Pozdrawiam serdecznie z Gdańska!
Kuchnia pełna cudów ! 🙂 Oczywiście , że miałam i robiłam: myszki z sera, regaty na liściach sałaty , psa z parówek itd. :)) to były czasy ! Całuski Pani Darling to już przełom podstawówki i liceum :] Łasucha też oczywiście mam, ale z Musierowicz to już chyba nie robiłam żadnych potraw, traktując te pozycje bardzie jako beletrystykę.
Myszki z sera mam w planach z Olusiem 😀 Przepisy z Musierowicz są naprawdę dobre, polecam Zosiu 🙂
A to się uśmiałam 🙂 Wyobraź sobie Ania, że biszkopciki Ani Shirley to była pierwsza rzecz jaką upiekłam z tej książki i wyszły dokładnie takie jak piszesz, twarde jak kamień :)))
Ale książki pani Musierowicz i tak uwielbiałam :)))
Kurczę, trzeba biszkopciki upiec teraz, by się przekonać, czy cos nie tak z przepisem czy z naszymi umiejętnościami (ówczesnymi). Choć stawiam na to drugie 😉
Ja też miałam „Kuchnię pełną cudów” 🙂 moje pierwsze eksperymenty 🙂