Wróciłam do Gdańska, zaopatrzona w karton pełen smakołyków, które osłodzą mi samotną zimę. Mam tu aromatyczny dżem truskawkowy, złocisty renglotowy, sok malinowy, wiśniowy, letnie pomidory zamknięte w słoikach, a także wór orzechów. Zarówno laskowych, jak i włoskich…
Przez cały wrzesień chodziłam do ogrodu i zbierałam orzechy. Najpierw z malutkim koszyczkiem, który szybko przestał wystarczać, potem z papierową torbą, aż w końcu musiałam przerzucić się na wielki worek- to była orzechowa powódź!
Najprzyjemniejsze było łuskanie zebranych przed chwilą, świeżych, soczystych jeszcze orzechów… Z orzechów włoskich zdrapywałam gorzką skórkę i rozkoszowałam się ich czystą słodyczą. I choć przez kilka tygodni- nie mogąc doszorować dłoni- chodziłam z brązowymi palcami, to naprawdę niewielkie poświęcenie z mojej strony. Ten smak pojawia się tylko raz w roku.
Jesienny smak…
Znam ten wspaniały smak, o którym piszesz. Moja babcia przywozi mi każdego roku torbę laskowych i włsokich orzechów. Lubię zwłaszcza te ostatnie. I zawsze zjadamy tę wielką ilość prosto z łupin. Jeszcze nie zdażyło się, bym użyła ich do jakiś wypieków. Szkoda nam ich przetwarzać – są tak dobre same w sobie.
Aniu, po cichu liczę, że ten wpis jest zapowiedzią Twoich kolejnych w niedalekiej przyszłości.
Pozdrawiam ciepło 🙂
Zazdroszczę tych orzechowych skarbów. 🙂 Mnie zostaje targ i kupno, ale dobre i to. 🙂 Co roku robimy zapasy na zimę. A potem chrup, chrup… 😉
mmm, taki orzechowy ogród to skarb!
brakuje tylko migdałowców 🙂