Nie wiem, od czego zacząć, by nie zepsuć magii przytulności i nie wyjść na taką, co się czepia. Postaram się jak najdelikatniej wyłuszczyć mój punkt widzenia i zacznę od porównania: cała ta sytuacja kojarzy mi się z piosenką Gotye i Kimbry, Tą Którą Wszyscy Znają („Somebody that I used to know”). Gdy po raz pierwszy usłyszałam ją w radiu, byłam zachwycona. Przez kolejne dwa tygodnie słuchałam jej z przyjemnością, mimo że zaczynało się we mnie budzić poczucie lekkiego przesytu. Po miesiącu miałam jej szczerze dosyć i byłam zła, że tak mi ją zobrzydzili przez ciągłe wałkowanie.
I tak właśnie jest z hygge, „duńską sztuką szczęścia”, o
której trzy miesiące temu prawie nikt w Polsce nie słyszał, a która w listopadzie szturmem wtargnęła na salony. Czytałam o niej z ciekawością, tak jak o skandynawskiej fice (przerwa na kawę w towarzystwie, najczęściej z czymś słodkim). Ale tak jak po lekturze tekstów o fice nie zaczęłam nazywać „fiką” moich „kawek” w koleżankami, tak nie określam mianem „hygge” moich drobnych przyjemności dnia codziennego. Dlatego, że to obce kulturowo określenia i dziwnie brzmią, gdy je zaszczepić na polski grunt. Po kilku tekstach poświęconych duńskiej sztuce szczęścia, zaczęłam czuć przesyt powszechną szczęśliwością z metką hygge.
Wiem, że schyłek roku to wdzięczny czas na promowanie tego tematu,
wszakże za oknem pogodowa padaczka i egipskie ciemności, fajnie więc wskoczyć w ciepłe skarpety i napić się herbaty, a jeszcze lepiej wcisnąć się z książką pod kocyk. My, ludy klimaty umiarkowanego, robimy tak od setek lat, gdy nadciąga wilgotna jesień i mroźna zima. I to jest jeden z nielicznych powodów, dla których warto dotrwać do listopada, a czasem nawet ubrać fikuśne skarpety ze skandynawskim
wzorkiem, wyciągnąć nogi w ładnej pozie, udrapować koc, wtulić dłonie w parujący kubek herbaty i poprosić lubego o zrobienie fotki z góry. Ale żeby nagle popadać w hygge-manię i na każdym kroku potykać się o hygge?
Wiadomo, nic złego w tym, że ktoś cieszy się drobiazgami – sama tak robię i często o tym piszę. Ja po prostu mam wrażenie, że ubieranie tego w koszulkę hygge jest naciągane. I jeśli od dawna „uprawiane” przyjemności nagle zyskują nazwę zaczerpniętą z innego kręgu kulturowego, z innego języka, to mi doskwiera sztuczność tego zjawiska. Co innego, gdy o hygge (i fice i wielu innych ciekawych zjawiskach) pisze osoba, która interesuje się Skandynawią od dawna, przemyca jej elementy na polski grunt (mam na myśli skandynawskie teksty Lo, w tym ten o hygge).
Punktem zapalnym do tego tekstu był artykuł w weekendowej Gazecie
Wyborczej (Palcie świeczki każdego dnia Mileny Rachid Chehab) oraz rozmowa z pewną krakuską, która też czuje przesyt. W w/w tekście autorka ciekawie napisała o tym, jak z hygge ukręcono interes, podobnie jak wcześniej z mody na minimalizm. Oczywiście nie każdy pod wpływem hygge pobiegnie do sklepu zaopatrzyć się w świeczki, glogg czy książki o duńskiej sztuki szczęścia (jak to ujęła Chehab: wyglądają solidnie, choć trzy kliknięcia /usuń zdjęcia, zmniejsz margines, zmniejsz odstęp między wierszami/ automatycznie zmniejszyłyby ich objętość o jakieś dwie trzecie), ale z pewnością znajdzie się sporo takich osób.A ja postuluję, żeby zamiast skupiać się na wysiłkach, by być hygge, po prostu normalnie żyć. Cieszyć się błahostkami, rozkoszować książką i miękkością kanapy, ale nie robić z tego ideologii. I czasem zamiast glöggu napić się korzennej herbaty z miodem i pomarańczami, a zamiast kardamonowych bułeczek upiec blachę drożdżówek. Po polsku to nazywa się szczęście.
Hm, chyba sie z Toba zgadzam, ale sama przeczytalam jedna ksiazke o Hygge i bardziej zainteresowala mnie "naukowa strona zjawiska". Nie pobieglam niczego kupowac 😉
A podasz tytuł książki?
Po polsku chyba Hygge klucz do szczescia, autor Wiking. Jeszcze dodam ze nie mieszkam w Polsce i o hygge przeczytalam na polskim blogu, tutaj moda chyba nie dotarla (jeden artykul gdzies widzialam).
O hygge nie słyszałam aż do momentu, kiedy to słowo nie stało się modne. Znałam za to hytte – pozbawioną bieżącej wody i prądu chatkę w górach lub nad fiordem, w której Norwegowie uwielbiają spędzać wolny czas i poczuć się jednością z naturą. Radość z picia kawy i jedzenia drożdżowych bułeczek, pierwszy śnieg, skandynawskie ozdoby świąteczne, przejrzyste światło znad morza, zielona zorza – odbierałam to intuicyjne, gdy odwiedzałam przyjaciółkę w Norwegii. Zawsze byłam u niej w końcu listopada, bo wtedy bilety lotnicze są najtańsze 🙂 Nie byłam świadoma, że to hygge, po prostu byłyśmy szczęśliwe. To uczucie czuje się, gdy robi się ciasteczka z dzieckiem, spaceruje, jeździ na łyżwach, czyta książeczkę, bawi się z kotem… Drobnych przyjemności jest mnóstwo i masz rację Aniu – nie muszą nazywać się hygge, by przynosić nam radość 🙂 Z drugiej strony jednak mam wrażenie, że nie wszyscy doceniają te chwile i może filozofia hygge otworzyła im oczy i zaczęli doceniać to, co mają 🙂
I to jest piękna hygge opowieść! Zazdroszczę Ci takich chwil i mam nadzieję, że uda mi się to przeżyć (tzn. odwiedzić Norwegię i pobyć z tamtejszą przyrodą).
Pięknie i mądrze to ujęłas. Dlatego wciąż uważam, że własne hygge jak zwał tak zwał odkryłam dawno dawno temu i niech tak zostanie.
Dziękuję Stula 🙂
Sama mieszkałam przez 8 lat w Danii i też pokusiłam się o post o hygge i wspomnianej przez Ciebie książce. Napisałam tam m.in. to, że Duńczycy i duńskość się teraz bardzo dobrze na świecie sprzedają. W książce jest dużo prawdy o tym jak oni traktują hygge i warto zwrócić na ten fenomen uwagę, ale wcale nie uważam, że hygge jest lepsze od po prostu spokojnego, uważnego życia. Ma tylko bardzo chwytliwą, rozreklamowaną nazwę!
Lecę czytać, bo interesuje mnie to z perspektywy osób, które znają hygge od podszewki.
Heh, kochana nie polecisz, bo ja tutaj zalogowana jeszcze do starych blogów 😛 Ale jakby co to zapraszam na moreandless.pl 😀
O tak 😉 Kupiłam jedną z tych książek i to był wielki zawód. Poczułam się oszukana. Wielkie marginesy, małe, kiepskiej jakości zdjęcia, w słowach stek banałów. Aż nieprzyzwoite to było. Pd tego momentu trzymam się od hygge z daleka.
Też mam jedną, podarunek. Odczucia podobne.
Ha! Nie wiem, czy wiesz, że narażasz się tym postem takim, co to lubią snobować się na obce terminy, obcą kulturę i widzą w tym wyższość nad rodzimymi obrzędami i zwykłą codziennością po polsku? Cieszę się, że to napisałaś! No bo jakże fajnie jest napisać 'hygge' zamiast – celebrowanie chwili z kubkiem herbaty i kawałkiem piernika. Moda na Skandynawię dobrze ma się marketingowo i nieźle brzmi. A że możemy tak samo cieszyć się takim określeniem w rodzimym wydaniu to już mało wążne…Nigdy nie doceniamy tego co nam bliskie.
Niektórzy się snobują, inni po prostu podchwytują, ale zawsze to jest dosyć dziwne… Do dzisiaj nie mogę oswoić się np. z Halloween…
Noc duchów to słowiańska, pogańska tradycja. Ale po co na naszym terenie zamieniać ją w Halloween?:) Po prostu moglibyśmy praktykować pradawne tradycje w inny sposób niż "cukierek czy psikus".
A książkę kupiłam "po okładce" i z ciekawości, bo po prostu mi się spodobała i spodziewałam się pięknych fotografii. Ale się zawiodłam niestety.
W końcu ktoś napisał coś, co też czuję… Książka jest wszędzie, sama osobiście jej nie czytałam, więc nie mogę sie wypowiedzieć, czy jest ona rzeczywiście tak "wspaniała"czy po prostu ktoś zrobił świetną promocję. No cóż, nastała moda na hygge i konieczność posiadania książki. Ja cieszę się po prostu chwilą, drobiazgami zwykłego życia i by tak żyć nie muszę najpierw o tym czytać 😉
Ja jedną książkę otrzymałam, więc z czystym sumieniem cytowałam autorkę z GW 😀
jakiś tydzień temu zrobiłam podobny wpis.. widzę,że nie tylko mnie ruszyła ta sztucznie wywołana moda:) pozdrawiam:)
Idę czytać 🙂
Mi to słowo kojarzy się przede wszystkim z lekcjami języka duńskiego. Pamiętam jak bardzo cierpiałam na zajęciach z fonetyki, kiedy zdałam sobie sprawę, że nigdy nie wypowiem słowa "hygge" poprawnie ???? ot, skrzywienia językoznawstwa. A swieczki, lampki i szaliki lubię od dawna. Szkoda, że znów Skandynawowie mają monopol na coś fajnego. Wieczorna herbatka i ciepla zupa moglyby spokojnie być "polskim wynalazkiem"
Dobre! 🙂
Ty masz przesyt a ja własnie dowiedziałam sie o hygge, ba jestem tez pewna, ze uprawiam ją od dawna;)
Jesli zas chodzi o listopad, to zacytuje co napisałam u siebie:
Za każdym razem, kiedy dana pora roku odsłania się w pełnej krasie, zastanawiam się wiosna? lato? jesień? czy zima? Najbardziej oczywiste wydaje się lato, ale ja wolę jesień. Lato jest cudne, jednak ma w sobie pewną nerwowość. Tyle się dzieje dookoła, tyle możliwości, tyle słońca, taki długi dzień. Nie uważacie, że jest to w pewnym stopniu stresujące? Lato wymaga uwagi, ruchu, działania i jest w tej kwestii bardzo zasadnicze, bo przecież szkoda siedzieć w domu i trwonić taki piękny dzień.
Tymczasem znacznie już krótsze jesienne dni, nie mają w sobie takiego ciśnienia. Można pójść na grzyby i wygrabić zalegające liście, ale można też napalić w kominku, rozsiąść się na kanapie z kubkiem zielonej herbaty i zwolnić. Jesień sprzyja spowalnianiu czasu, jest slowly. Slowly to ładne słowo, choć zagraniczne.
Buziaki:)
Bardzo ładnie napisane 🙂
Zgadzam się z Tobą. To trochę tak jak pieczenie szarlotki z przepisu babci i nazywanie jej apple pie. Co do wspomnianego minimalizmu to denerwuje mnie jeszcze utożsamianie gi ze slow life "Celebruję codzienność i wolno żyję, bo usunęłam wszystko co kolorowe z szafy i zostawiłam same szarości" – ile ja się naczytałam takich tekstów na grupach. Z jednej strony dobrze, że ludzie zaczynają trochę inaczej żyć i myśleć, nawet jeżeli impulsem była modna książka. Z drugiej strony lans na hygge, slow life i tym podobne rzeczy jest wszędobylski…
Przykład z apple pie świetny 🙂
Bardzo dobry tekst, zgadzam się w 100%.
Dziękuję!
Zgadzam się z Tobą. Dodając też myśl, że trochę szkoda, że tak po prostu rodzimie nie nazywamy spraw po imieniu i dużo łatwiej i trendy jest pożyczać hygge od Duńczyków. A jak jeszcze Instagramy opanowują fotki z hygge to już nie mając takowej księgi możemy czuć się niemalże gorsi 🙂
Zgrabnie ubrane w słowa myśli.
Uściski 😉
Aga, dziękuję.
Szkoda restauracji Hygge w Poznaniu, powstała około rok temu, a teraz pewnie mają dość własnej nazwy 😉 Nie byłam tam jeszcze, ale z profilu na Facebooku wnioskuję, że to całkiem przyjemne miejsce.
O! Nie słyszałam o niej, ładna nazwa dla takiego przybytku.
W pierwszej chwili hygge mnie zaciekawiło. Podoba mi się cieszenie z małych codziennych przyjemności.
Po pewnym czasie zaczęło uwierać to, że hygge wyskakuje zewsząd. Dziwnym trafem miesiąc temu nikt u nas o nim nie wiedział, a teraz jest już kilka książek, w telewizji co chwilę jakiś gość – ekspert od hygge. Czyżby marketing???
Jak myśmy przetrwali tyle wieków naszych jesieni i zim bez znajomości tej "filozofii"?
Żadna nacja nie ma monopolu na codzienną radość. Każda ma swojej tradycje.
W moim rodzinnym domu od 1 grudnia wieszaliśmy lampki choinkowe, takie z żaroweczkami,przypinaliśmy żabkami do karnisza. Później trafiały na choinkę. Ale już od początku grudnia mieliśmy kolorowe światło, które zapowiadało radosny czas świąt. Ja przeniosłam ten zwyczaj do swojego domu. Lekko go naginając, bo już dziś, o 2 dni wcześniej, lampki mam rozwieszone.
Takich umilaczy jest więcej: oczywiście świece, domowa szarlotka z przepisu mamy, herbata z imbirem i pomarańczą, wygrzanie stóp w goracej wodzie po zimowym spacerze, piątkowy wieczór z listą w 3… I to nie wszystko.
Każdy ma coś, co mu pomaga, co poprawia humor. A narzucanie temu nazwy hygge to dla mnie tylko marketing. Lub snobizm na "obce=lepsze".
Ale nie zamierzam przejmować się tym, tylko cieszyć dziś wieczorem światłem lampek, które powiesiłam. Nie ważne czy to w duchu hygge, czy moja rodzinna tradycja od lat.:)
Ładnie napisane, Moniko. U mnie lampki też od zawsze. Ależ to hygge 😉
Dla mnie hygge to nie jest szczęście. To jest raczej przyjemność, zadowolenie, ale takie bardzo przyziemne. Szczęście to chyba jednak coś więcej – jakieś poczucie sensu. Opowiadanie o paleniu świeczek i siedzeniu pod kocem w kategorii szczęścia to dla mnie nieporozumienie.
Tak samo jak naciągane jest dla mnie uznawanie Duńczyków za najszczęśliwszy naród w Europie. Z taką ilością choćby rozwodów, czyli jednak nieudanych związków? Litości.
Może Duńczycy sa szczęśliwi, bo się rozwodzą 😛 A szczęście różne ma twarze i różnie jest pojmowane.
Jednak coś mi tu nie gra. Skoro się rozwodzimy, to chyba nie dlatego, że jesteśmy razem szczęśliwi.
haha, mam podobne odczucia, ale też siedziałam cicho, żeby nie wyjśc na czepliwą 😉
Z tego samego powodu zastanawiałam się nad tym tekstem, ale koniec końców cieszę się, że go napisałam.
Aniu, bardzo dobrze czytać Twoje słowa. Mieszkam w Danii od kilku lat i aż włos mi się na głowie jeży, gdy jako Polacy narzekamy na wszystko, co swojskie i pożyczamy zagraniczne zwyczaje. Rozwój – rozwojem, ale pożyczajmy rozwiązania dotyczące polityki i ekonomi, a zwykłe parzenie herbaty do łóżka określajmy polskimi słowami. Bo jak inaczej kultywować tradycję?
Dziękuję za ten komentarz, Adrianno 🙂
Od ośmiu lat mieszkam w Danii, a odkąd zamieszkałam z Duńczykiem, hygge uprawiam niemal codziennie 😉 I nazywam to właśnie hygge, i używam słowa hyggelig bardzo często, bo… Na co dzień używam właśnie języka duńskiego.
To radosne, optymistyczne podejście do życia Duńczyków spodobało mi się u nich od razu. W porównaniu z szarą Polską, gdzie na ulicach ludzie patrzą na Ciebie wilkiem, oczarowało mnie i skusiło swoją lekkością i prostotą. Od lat wprowadzam więc w swoje życie hygge, choć w rozmowach z rodakami rzadko używam tego słowa. Szczerze mówiąc, w lekkie zdziwienie wprawiły mnie te wszystkie posty, które się w ostatnich tygodniach pojawiły na wielu blogach. Wszędzie hygge i hygge, a ludzie, którzy o tym piszą, nawet nie potrafią wskazać Danii na mapie (wcale im się w sumie nie dziwię, w końcu mała jest ;)).
I to jest właśnie to, co miałam na myśli 🙂 Hygge- super, super, ale dla tych, którzy w tym "siedzą", a nie nagle o tym przeczytali. Troszkę Ci zazdroszczę zaznania prawdziewego hygge, Gin 🙂