Ania Shirley w nowej, netflixowej odsłonie jest taka kompletna! Szalona, zabawna, roztrzepana, waleczna, niekiedy nieco irytująca w swojej przesadnej egzaltacji… Bardzo ją lubię i nie mogę się doczekać, gdy obejrzę trzeci sezon serialu „Ania nie Anna”. I dzisiaj będzie trochę o Ani właśnie. Spójrzcie na kadr powyżej – czy Ania zachwyca się tu wiosennym kwieciem, zapachem oceanu, a może loczkiem Gilberta Blythe’a? Nie, na pewno nie! Ania Shirley niechybnie marzy tu o… pieczonych słodkich ziemniakach, których słodycz tak przyjemnie kontrastuje z pokaźną szczyptą soli, a masło podkreśla proste piękno tych dwóch smaków.
Skąd to wiem? Wyczytałam to w książce kucharskiej „Kuchnia z Zielonego Wzgórza” z przepisami Lucy Maud Montgomery zebranymi i opisanymi przez Elaine i Kelly Crawford.
Bardzo lubię tę książkę, jest pięknie wydana (w Wydawnictwie Literackim) i mnóstwo w niej smaczków dla fanów twórczości Lucy M. Montgomery. A musicie wiedzieć, że pastorowa Montgomery oprócz wyczucia słowa, miała również talent kulinarny (sama wspomniała, że gdyby nie została pisarką, byłaby kucharką). Lubiła proste, nieprzekombinowane potrawy. Interesowała się też fotografią, co wywnioskowałam po znalezieniu w książce jej autoportretu wykonanego techniką podwójnej ekspozycji (!). W ogóle po ponownej lekturze tej książki doszłam do wniosku, że Lucy musiała być ciekawą, pozbawioną nadęcia postacią. Wskazuje na to choćby ten fragment, w którym opowiadała o tym, jak wymęczyła się podczas wymyślnego obiadu zorganizowanego na jej cześć:
Menu okazało się nader wyrafinowane (…). Koktajl z ostryg, bulion z żółwia, grzyby pod glazurą, grzanki z gołąbkami na ostro, sałatka ogórkowo-pomidorowa z serowymi kuleczkami i lody. Muszę wyznać coś strasznego: naprawdę smakowały mi tylko lody. Pozostałe potrawy wyglądały atrakcyjnie, lecz w gruncie rzeczy nie dałabym za nie złamanego grosza. O wiele bardziej lubię porządną <kolację z kaczką> z dodatkami na Wyspie Edwarda.
Och, Lucy, jak ja Cię rozumiem! Co prawda wiele bym dała, by spróbować bulionu z żółwia, ale zdecydowanie bardziej niż wykwintne wywijasy restauracyjne lubię proste, szczere, bezpretensjonalne dania.
Tak jak, dajmy na to, takie pieczone bataty: pomarańczowe jak włosy Ani Shirley i słodkie jak jej rozmarzony głos recytujący wiersze, maślane jak oczy Gilberta wpatrzonego w rudowłosą panienkę. W oryginale przepis brzmi jeszcze ładniej: „słodkie ziemniaki na sposób południowy”. Pamiętam, że gdy go czytałam 13 lat temu (!), zachodziłam w głowę, jak mogą smakować takie ziemniaki… Dzisiaj bataty można kupić w osiedlowym sklepiku, więc przepis Lucy mamy na wyciągnięcie ręki. Bez zbędnych ceregieli powiem: róbcie go, bo warto.
Pieczone bataty to nieskomplikowany i wymagający minimalnego nakładu pracy przepis, w sam raz dla pastorowej, zajętej pisaniem grubych tomiszczy książek, które przez dziesiątki lat będą poruszać dziewczęce serduszka. Tak, to przepis na jedną rękę, a pozostałe receptury z tej serii znajdziecie tutaj – klik.
SŁODKIE ZIEMNIAKI NA SPOSÓB POŁUDNIOWY czyli NAJPYSZNIEJSZE PIECZONE BATATY
- 6 batatów podobnej wielkości
- 6 łyżeczek masła + nieco masła na wierzch
- 3 łyżki słodkiej śmietanki lub mleka
- sól i pieprz do smaku
- 1 jajko (opcjonalnie)
Bataty w całości (ze skórką) piekę w 200 st. C. przez 1 godzinę. Następnie rozcinam na połówki, wydrążam miąższ (pozostawiam skórki).
Miąższ zgniatam w misce, mieszam z masłem, śmietanką, solę i pieprzę do smaku. Opcjonalnie: dodaję roztrzepane jajko. Masę przekładam do łupinek, piekę jakieś 20-25 minut, do lekkiego zezłocenia. Na wierzchu układam po kawału masła.