Odkąd jest z nami Olek, zahaczam o tematy związane z macierzyństwem. Dawno nie pisałam tu tego tematu, a zebrało mi się kilka rzeczy. Dzisiaj będzie więc o przyśpieszonym buncie dwulatka i o karmieniu dzieci od pierwszego roku życia na przykładzie Olutka 🙂 Wszystkie teksty poświęcone parentingowi (jak ja nie lubię tego słowa!) znajdziecie pod tagiem macierzyństwo (klik). Dla niezainteresowanych tematem macierzyństwa mam przepis na kotleciki z quinoa i cukinii, przewińcie tekst do dołu.
Dzieci najskuteczniej uświadamiają upływ czasu – oklepane to stwierdzenie, ale boleśnie prawdziwe. Niedawno Olkowi stuknęło półtora roku. Jeszcze sześć miesięcy temu cieszyliśmy się z pierwszego zęba i niepewnych kroków, dzisiaj Olo szczerzy w uśmiechu kilkanaście zębów, biega i wspina się na wszelkie możliwe krzesła, kanapy i fotele. Pierwsze miesiące życia pamiętam jak przez mgłę, nieprzespane noce, niegasnący głód potomka i długie spacery (o tamtym okresie przypominają mi dwa teksty na blogu: macierzyństwo słodkie jak sernik i Macierzyństwo to nie ładne zdjęcie na Instagramie). A potem radość z pierwszego gu-gu, z pierwszej porcji gotowanej marchewki (karmieniu niemowląt od 6 miesiąc życia poświęciłam dwa teksty: ten i ten), z pierwszej wyprawy w spacerówce…
Półtora roku to przełom dla nas wszystkich. Może to głupio zabrzmi, ale dopiero teraz uświadomiłam sobie pełną podmiotowość Olka. Że to niezależna istota, która ma własne nastroje, pragnienia i zapatrywania na różne kwestie. Że nie zawsze chce tego, co ja, że często się na to nie godzi. Dopiero słynny bunt dwulatka, który u nas zaczął się jakieś pół roku wcześniej, sprawił, że zmieniłam nastawienie do synka. „Nie” pojawiło się nagle i niepostrzeżenie, przeleciało między uszami z prędkością światła i równie szybko wróciło. Odtąd każdy dzień rozpoczynał się od „nie”, bunt zawładnął każdą dziedziną życia Olutka. Nie na ubieranie, nie na śniadanie, nie na jazdę windą, ale i na schodzenie po schodach, nie na spacer, nie na powrót ze spaceru… Pierwsze tygodnie na „nie”, usłane pokazami płaczu połączonymi z rzucaniem się na podłogę były udręką. Po jakimś czasie nieco się do tego przyzwyczailiśmy, a i Olutkowi zmalał zapał – dzięki temu mamy kilka takich akcji na tydzień, a nie na dzień. Nasza metoda na bunt dwulatka to ignorowanie takich zachowań i spokojna rozmowa (oj, ciężko to przychodzi!). Nasz buntownik powoli uświadamia sobie, że płaczem nie osiągnie tego, co chce i uczy się ze mną własnych emocji: smutku, złości, radości.
Przez moment bunt dwulatka zawładnął również kulinariami. Olek zaczął uważnie spoglądać na to, co ląduje na jego talerzu, powiedział stanowcze „nie” kaszy mannie z owocami, wszelkim zielonym produktom, podejrzliwie spojrzał na pomidory i pietruszkę. Ogarnął mnie strach, że to mu zostanie, bo nasłuchałam się sporo opowieści o niemowlakach, który apetyt wygasa, gdy kończą rok. Na szczęście bunt kuchenny trwał chwilę, to była dla mnie przestroga: mama, nie przesadzaj z tymi eksperymentami. Za jarmuż dziękuję, brokuły niekoniecznie mi odpowiadają, za to zjem pomidorki koktajlowe, kiełki i ogórka. Nie wpychaj we mnie kaszy, kiedy mam ochotę na kanapkę z żółtym serem.
I tak powolutku uczę się podniebienia mojego niezależnego i samodzielnego syna. Podniebienie lubi próbować nowych smaków, chętnie zje ogórka kiszonego czy spróbuje śledzia w occie. Skrzywi się, nie zje więcej, ale chce poznać ten smak. Poliże cytrynę, dziabnie oliwkę, chrupnie ogórka konserwowego, zanurzy język w kawie, po czym zmarszczy nos i zacznie wołać „nie nie nie”. Spróbowane, odhaczone.
Zadziwiające, jak uniwersalne są smaki dzieciństwa. Zupa pomidorowa z domowymi lanymi kluseczkami czy rosół to hit pokoleń i u nas nie jest inaczej. Do tego ziemniaki w każdej postaci, wszelkie kluseczki, makarony i pieczony kurczak. Jest jeszcze grupa ulubionych smaków, do których w dzieciństwie nie miałam dostępu (albo był on ograniczony): awokado, bataty, banany, borówki amerykańskie, daktyle.
I tak płynnie przepłynęliśmy do tematu słodyczy w diecie malucha. U nas słodkości naturalne, czyli owoce, suszone morele (bardzo lubi je dziamgać) i tym podobne. W kategorii słodycze naturalne mieści się u mnie również drożdżówka domowego wypieku i kawałek sernika własnej produkcji, sporadycznie, bo sami często tego nie jemy. Nie mieszczą się w tej kategorii jogurty smakowe i inne słodzone produkty mleczne, batoniki dla dzieci (czytałam skład takiego batonika, który można kupić w dziale z żywnością dla dzieci – przerażająca ilość cukru), napoje i tym podobne. Niby oczywiste, ale bardzo często widzę rodziców dokarmiających dzieci „zdrowymi” serkami, napojami i ciasteczkami.
Mam świadomość, że dziecko to świetny obserwator i na nic zda się zdrowe odżywianie malucha, jeśli rodzice jedzą śmieci. Śmiem twierdzić, że jemy zdrowo, ale od czasu do czasu pojawi się u nas grzeszny syfek kulinarny, paczka czipsów czy frytki z McDonalds. I zasada jest taka, że nigdy nie jemy tego przy Olku, a po kryjomu, najczęściej gdy mały już śpi. I powiem Wam, że to już tak nie smakuje i coraz rzadziej mam ochotę na takie grzechy.
Na koniec mam dla Was przepis na kotleciki z quinoa, cukinii i batatów. Olek bardzo lubi tego rodzaju dania, my również, więc wszyscy są zadowoleni.
KOTLECIKI Z QUINOA, CUKINII I BATATÓW
- ok. 1,5 szklanki ugotowanej kaszy quinoa
- 1 średnia cukinia
- 1 ugotowany batat, rozgnieciony
- 2 łyżki posiekanego koperku
- 1 jajko
- sól i pieprz do smaku
Cukinię ścieram na tarce i posypuję odrobiną soli. Odstawiam na kwadrans, by puściła soki – po tym czasie ją odciskam. Mieszam razem z pozostałymi składnikami i formuję z masy niewielkie kulki (wielkości moreli). Na patelni rozgrzewam klarowane masło (1 łyżeczkę) i smażę na niej kotleciki (kulki lekko spłaszczam) z dwóch stron, po 2-3 minuty z każdej. Podaję na ciepło, np. z kapką jogurtu naturalnego.
Uwaga:
- Kaszę quinoa możecie zastąpić jaglaną albo inną ulubioną (lepsza nieco rozgotowana, kotleciki nie będą się rozpadać).
- Jeśli kotleciki są zbyt sypkie, nastepnym razem rozgotujcie bardziej kaszę i lepiej odcedźcie cukinię albo zwiększcie ilość jajek do dwóch.
Komentarz testowy.
Bunt dwulatka to temat rzeka… Wiem z doswiadczenia.
Tylko kiedy to się skończy?! 😀
Skoro komentarze wróciły :D, wklejam mój (zachowany w Keepie!) sprzed 2 tyg.
Z ciekawością przeczytałam, choć dzieci to nie moja działka/bajka, i zatrzymałam się przy ulubionych: czujesz się np. rozczarowana, jak stanowczo odrzuca coś, co sama uwielbiasz? Albo jak lubi coś, na co patrzysz ze wstrętem? Koleżanka nie mogła uwierzyć, że jej dziecko lubi brukselkę :). Moja Mama do tej pory patrzy się nieufnie, jak z apetytem jem to, czego ona nie rusza, typu dynię, żurek czy wątróbkę drobiową (i których w dzieciństwie nigdy nie jadłam). Pamiętam też jej rozczarowanie, kiedy kolejny raz odmawiałam pomidorowej z lanymi kluskami (kluchami raczej :D, były XXL), tj. znając swój dom i siebie, jadłam, ale niechętnie i mało ;). To a’ propos uniwersalnych hitów (rosół zjem tylko przyparta do muru).
I drugie pytanie z ciekawości: myślisz, że to cierpliwe rozmawianie w chwilach buntu uczy Cię samą cierpliwości?
rozczarowania nie czuję, raczej zakładam, że jesli nie lubi czegoś, co ja uwielbiam, to jeszcze nie jego czas. A co do wstrętu – ja nie cierpię tylko marcepanu, anyżu i flaków, a tych rzeczy jeszcze Olo nie próbował, więc nie wiem, jak się zachowam 😀
A co do buntu, to próby cieprliwych negocjacji zdecydowanie uczą cierpliwości. Często się we mnie dosłownie gotuje, a muszę/staram się zachowac spokój. Nie zawsze się uda, ale zauważam postępy.